Burze te umacniają i hartują duszę

„Burze te umacniają i hartują duszę. Nie wszyscy jednak doświadczają tak ciężkich prób. Wielu w ogóle nie wychodzi poza ten stan przejściowy. Lecz ci, którzy dochodzą do celu, cierpią bardzo. Im wyższy jest stopień miłosnego zjednoczenia, do jakiego Bóg chce człowieka doprowadzić, tym oczyszczenie jest bardziej gruntowne i dłuższe”.

św. Edyta Stein „Wiedza Krzyża”

Photo by Felix-Mittermeier.de on Pixabay

Czas przemyśleń i ciszy

Łagodną ciszę kaplicy zakłócały tylko spokojne oddechy i cichutkie pobrzękiwanie różańca. W centrum uwagi wszystkich był On – stojący wśród nas w skromnej monstrancji Wszechmogący Bóg. Nie próbowaliśmy na siłę uciszać wewnętrznego dialogu. Pouczeni wcześniej przez ojca Romana, staraliśmy się po prostu koncentrować myśli na Chrystusie. Myśli, które – zgodnie z radą rekolekcjonisty – powinny być krótkie i opatrzone chwilami milczenia, by pozwolić mówić Bogu.

Wspólne milczenie wśród lasów

Te spokojne chwile w kaplicy, podobnie jak odmawiana wspólnie Liturgia Godzin, wzmocniły w nas poczucie jedności i wspólnoty. Poczucie, którego nie zmąciła nawet dyskusja na temat sposobu przyjmowania Komunii Świętej, która wywiązała się podczas kończącego rekolekcje dzielenia. Bo, jak się okazuje, nawet o tak drażliwym temacie można rozmawiać w duchu szacunku i wzajemnej miłości. Po części zapewne zawdzięczamy to również naukom ojca Romana, który pięknie mówił o tym, że upominać bliźniego można tylko przy uwzględnieniu trzech elementów: prawdy, miłości i pokory.

Pięć dni rekolekcji minęło błyskawicznie. To był piękny czas, pozwalający na zatrzymanie się i przebywanie tylko z Bogiem. Sprzyjał temu wczesnojesienny las, sprzyjała też atmosfera ciepłej akceptacji, przenikająca te dni. Mimo że były to rekolekcje w milczeniu, cisza nikomu nie ciążyła. Wręcz przeciwnie – sprawiała, że stawaliśmy się sobie jeszcze bliżsi.

I choć wielu z nas miało duże trudności w dotarciu na rekolekcje, to wszyscy jednomyślnie zgodziliśmy się, że było warto. Rozjechaliśmy się umocnieni w pragnieniu dążenia do ściślejszego zjednoczenia z Panem, zabierając ze sobą zapach róż i leśnego poszycia, szum deszczu i niezatarty ślad, odciśnięty w naszych sercach przez Umiłowanego.

burza nad ośrodkiem rekolekcyjnym

Burza i naczynia na miłość

Z rekolekcji najbardziej zapamiętałam burzę, która przetoczyła się nad ośrodkiem rekolekcyjnym pod koniec naszego pobytu. Nie była ani wielka, ani groźna – za to piękna, jak widać na powyższym zdjęciu, zrobionym przez koleżankę. Chciałam wyjść na ganek, żeby ją podziwiać, ale przez okno zobaczyłam, że ktoś już tam siedzi. Postanowiłam nie przeszkadzać i usiadłam sobie w oknie, skąd widok był równie piękny. Padające krople deszczu i błyski, co jakiś czas przecinające niebo, miały w sobie coś magicznego i przypominały mi, że takie właśnie jest życie – że w każdej burzy kryje się i groza, i piękno. Wystarczy tylko chcieć to piękno dostrzec.

W wolnym czasie dużo spacerowałam po lesie, ale i po niedużym cmentarzu, znajdującym się w pobliżu ośrodka. Znajduje się na nim sporo grobów zakonnic. Na każdym z nich podane jest zakonne imię z predykatem (np. „od radości Bożej” albo „od Jezusa”), a pod spodem świeckie imię i nazwisko, wiek i ilość lat powołania. Te groby mnie przyciągały, błądziłam wśród nich, rozmyślając nad predykatami sióstr, a także nad tym, że ludzkie życie jest takie krótkie, że po każdym z nas prędzej czy później zostanie tylko nagrobek. A wtedy już nic nie będziemy mogli zmienić – na wieczność całą zostaniemy tacy, jakimi umrzemy. Gdzieś na linii między dobrem a złem. Jak naczynie na miłość, które w tym życiu Bóg drąży, by było jak najgłębsze – na tyle, na ile Mu pozwolimy. A potem, po naszej śmierci, napełni to naczynie miłością. Do pełna.

Podczas tych rozmyślań przyłapała mnie jedna z żyjących sióstr. Spytała, czy szukam kogoś konkretnego. Powiedziałam jej, że nie, że czytam predykaty, które czasem były dla mnie trudne do odszyfrowania. Kiedy następnego dnia zobaczyła mnie dokładnie w tym samym miejscu, domyśliła się chyba, że nie tylko o to chodzi. Ale już nie podeszła, nie pytała, uszanowała moje zamyślenie.

Pokuta, pokuta, pokuta

Ostatniego wieczoru jedna z uczestniczek rekolekcji podzieliła się z nami swoimi osobistymi przeżyciami, które bardzo mnie poruszyły, a później opowiedziała nam o pastuszkach z Fatimy i pokutach, jakie podejmowali. Temat pokuty i wyrzeczenia wraca do mnie od pewnego czasu. Trudno mi się z nim zmierzyć. Wciąż jeszcze nie rozumiem tak do końca sensu wyrzeczenia. Rozumowo wiem, że poświęcenie, że za kogoś czy za coś, że przebłaganie, że łaska, że z miłości… Ale kiedy przychodzi co do czego – nie umiem sobie odmówić cukierka czy innej przyjemności, o jakiejkolwiek pokucie nie wspominając. Bo ta sprawa, za którą trzeba pokutować czy dla której warto się czegoś wyrzec, jest tam gdzieś daleko – a cukierek na wyciągnięcie ręki…

A pokutować trzeba. Tyle zła się ostatnio dzieje, tyle ludzi odwróciło się od Boga, tyle Go obraża… Ojciec Roman w trakcie rekolekcji wypowiedział straszne słowa – że Polska przestaje być krajem chrześcijańskim, katolickim. Że wszystko się zmienia i nie możemy tego zmienić, musimy się nauczyć żyć w nowym świecie. I że nowy wcale nie oznacza gorszy. Tylko inny. Wymagający innych dróg, innych działań. Na zmiany nie mamy wpływu, ale na to, co z nimi zrobimy – już tak. Zmian nie powstrzymamy, ale wciąż możemy sprawić, że wiara przetrwa. Że nasze dzieci, wnuki, prawnuki, będą miały możliwość wyznawania Boga, że będą mogły żyć zgodnie z chrześcijańską moralnością. Choćby znów musiały zejść do katakumb, jak za czasów pierwszych chrześcijan. A potem… może nastąpi nowe odrodzenie? Kto wie?

Miłość i wolność

Współczesny świat nie uczy nas wyrzeczenia. Wręcz przeciwnie – przyzwyczaja nas do tego, że możemy i powinniśmy chcieć więcej. Że wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Gdzieś po drodze gubimy naszą wolność, a tym samym – nasze człowieczeństwo i zdolność do miłości. Bo miłość możliwa jest tylko tam – to też usłyszałam na rekolekcjach – gdzie jest wolność. Nie ma miłości bez wolności, bo nie mogę podarować drugiemu człowiekowi czegoś, co nie należy do mnie. I to prowadzi mnie do pytania – czy skoro nie umiemy sobie niczego odmówić, to jesteśmy w ogóle zdolni do miłości?