Pojąłem, co to znaczy być samotnym

„Pojąłem, co to znaczy być samotnym, nie mieć żadnego schronienia, aby porzucić wszystko i samemu być wolnym. Nie być dla nikogo kimś szczególnym i kochać wszystkich – bo to jest prawdziwa miłość. Ogrzewa dobrych i złych w jednakowym stopniu. Powoduje, że deszcz spada na świętych w takiej samej mierze, jak i na grzeszników”.

A. de Mello „Przebudzenie”

Photo by Marco Massimo on Pixabay

A kiedy mnie już nie będzie

„A kiedy mnie już nie będzie
to nic się przecież nie zmieni
spadnie śnieg albo deszcz
i liść pożółknie w jesieni.

A gdyby to była wiosna
ulepi gniazdo jaskółka
wilga zaśpiewa «so fi ja»
zakuka na szczęście kukułka.

Kwiaty też będą pachniały
i trawa się zazieleni
bo kiedy mnie już nie będzie
to nic się przecież nie zmieni”.

B. Fastowiec

Krótką informację na temat autorki można znaleźć tutaj
Photo by Joggie on Pixabay

Dwa obłoki

„Dwa obłoki urodzone
Z porankowej mgły
Uniósł wicher w obcą stronę
I poszarpał zły.

Jeden pomknął w szlaki sine,
Znalazł w słońcu kres;
Drugi upadł na dolinę
Ciężką chmurą łez”.

J. S. Wierzbicki „Dwa obłoki”

Photo by Pexels on Pixabay

Deszcz

– I wtedy na ziemię spadł deszcz. – skończył opowiadać dziadzio.

– A co to był ten deszcz? – spytałam, choć słyszałam tę historię wiele razy.

– Deszcz to taka woda, która nagle wylewała się na ziemię z nieba.

– A co to jest woda?

– To takie coś, co się piło. – próbował wytłumaczyć dziadek. – Ale ja nigdy nie widziałem wody. Mój pradziadek opowiadał, że kiedy był małym chłopcem, ochrzczono go aż jedną kroplą wody. Używano jej wtedy tylko raz w życiu każdego, do chrztu. A ta historia, którą ci opowiedziałem, pochodzi sprzed miliardów lat.

Pożegnałam się z dziadkiem i ruszyłam do spalnika (to takie pomieszczenie, w którym wkłada się słońcoodporne skafandry). Nawet przez słońcoodporny skafander słońce straszliwie paliło. Właściwie postępowałam wbrew prawu, powinnam zaraz pod drzwiami wezwać słońcoodporny, klimatyzowany pojazd. Ale uwielbiałam czuć pod stopami twardy piasek zamiast uginającej się sprężyście podłogi. Wolałam nie myśleć, co by było, gdyby złapała mnie gwiazdycja (służby bezpieczeństwa, kontrolujące daną planetę). Idąc myślałam jak cudowny musiał być chrzest mojego praprapradziadka.

Chciałabym choć zobaczyć wodę, o dotknięciu nawet nie marzyłam. Podobno w muzeum na Plutonie, który nie był jeszcze tak gorący, zachowały się trzy krople najprawdziwszej wody. Ale mimo wszystko ani ja, ani dziadek nie chcieliśmy przeprowadzić się z Ziemi. Niewiele już osób na niej zostało. Razem było nas troje dzieci i pięcioro dorosłych, w tym jeden gwiazdycjant. Merkury i Wenus już spłonęły, Ziemia też była u kresu. Uczeni wyliczyli, że zostało jej jeszcze około pięciu lat życia. Dziadek powiedział, że niedługo mnie odeśle. Sam chciał zginąć wraz z Ziemią. W duchu postanowiłam, że także tak umrę. Nie chciałam odlatywać z Ziemi.

– Znów myślisz o wodzie? – wyrwał mnie z zamyślenia głos Moo. – Lepiej byś pomyślała, kiedy odlatujesz.

– Zostaję.

– Jutro wpakują twojego dziadka w kaftan bezpieczeństwa i odlatujemy stąd. Na Marsa, bo na następnych planetach nie ma już miejsca. Chodź, idziemy spać.

„Tak, odlecimy na Marsa, aby po paru latach uciekać także z niego. Przecież Słońce rozprzestrzenia swe gorąco coraz szybciej”, pomyślałam.

Położyliśmy się. Wyglądało na to, że Honni już śpi. Kiedy jednak Moo zasnęła, usłyszałam szept:

– Mari, śpisz?

– Nie – odszepnęłam. – Nie chcę stąd odlatywać.

– Ja też nie.

– Uciekamy? – zaproponowałam. – Mamy ostatnią szansę.

– Dobra.

Po cichu wstaliśmy. W tym budynku byliśmy tylko my, więc nie groziło nam, że ktoś nas usłyszy. Musieliśmy tylko uważać, żeby nie obudzić Moo.

Honni rozsądnie złapał trochę jedzenia i tromp (urządzenie na energię słoneczną, produkujące pastylki odżywcze). Potem ubraliśmy się w skafandry i po cichu wymknęliśmy się na powierzchnię planety. Szliśmy po gorącym piasku, który parzył, nawet przez skafander.

Minęło kilka dni, a my wciąż szliśmy. Przez pierwsze dwa widzieliśmy latające pojazdy, które nas szukały. Potem zniknęły.

„Ludzie odlecieli”, pomyśleliśmy.

Pewnego dnia, na horyzoncie, na żółtej przestrzeni piachu zobaczyliśmy coś ciemnego. Kiedy do tego doszliśmy, Honni zapytał:

– Co to jest?

– Nie wiem – odpowiedziałam.

Było to coś, co trochę przypominało drzwi. Zamiast guzika otwierającego miało jednak jakąś dziwną wypustkę. Była metalowa i bardzo gorąca. Zaczęliśmy dotykać tego czegoś, choć bardzo nas parzyło. W pewnym momencie poruszyło się to i w wąskiej ramie zobaczyliśmy coś dziwnego. Zaraz za drzwiami, na ziemi, leżał zielony dywan o długich włosach. Trochę dalej widniało niebieskie kółko, a za nim stały dziwne, brązowe słupy, zakończone jakby zieloną kulą.

Niepewnie przestąpiłam ramę i stanęłam na zielonym dywanie. Był miękki i zrobiony z dziwnego materiału. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Honni poszedł za mną. Jak w transie szliśmy naprzód. Szłam pierwsza. Kiedy doszłam do niebieskiego kółka, stanęłam. Dopiero teraz zauważyłam, że nie było ono idealnie okrągłe. Kucnęłam. Lekko dotknęłam go ręką, która zapadła się w głąb.

– To jakiś hologram – powiedziałam do Honniego. – Ręka mi wpadła.

Nagle zobaczyliśmy siedzącą trochę dalej dziewczynkę w towarzystwie kilku łaciatych, białobrązowych stworzeń.

– To chyba roboty – stwierdziłam. – Ciekawe do czego służą, są jakieś dziwne.

– Chodź, spytamy ją o to – zaproponował Honni.

Podeszliśmy do dziewczynki. Coś mi się nie zgadzało w jej wyglądzie, ale nie wiedziałam co. Nagle złapałam Honniego za rękę.

– Honni! Ona nie ma skafandra!

– To pewnie jest jakieś pomieszczenie…

– Bez śluzy? – spytałam z powątpiewaniem i obejrzałam się na drzwi.

Zniknęły. Byliśmy zdumieni, ale podeszliśmy do dziewczynki, zdjąwszy uprzednio skafandry. Nie widziała nas, gdyż siedziała na dywanie tyłem do nas.

– Hej! – zawołał Honni.

Dziewczynka odwróciła się gwałtownie.

– Kim jesteście? – spytała w języku, który, choć był mi obcy, był zrozumiały. Po chwili zrozumiałam, że to staroziemski, język, którego nauczył mnie dziadziuś. Honni uczył się wtedy razem ze mną i dlatego oboje zrozumieliśmy dziewczynkę. – Dziwnie jesteście ubrani.

– Gdzie jesteśmy? – spytałam w tym samym języku.

– Jak to gdzie? Blisko wioski Rawinek.

– Co to jest wioska? – spytałam.

Dziewczynka wytrzeszczyła na mnie oczy i nie odpowiedziała.

– Co to za roboty? – spytał Honni.

– Jakie roboty?

– No, te łaciate.

– To przecież krowy – dziewczynka patrzyła na nas niebotycznie zdumiona.

Jej zdumienie, a także nazwa robotów, nasunęły mi dziwną myśl.

– Jaka to planeta? – spytałam. – Ziemia?

– Oczywiście.

– A który rok?

– 2000.

Popatrzyliśmy z Honnim na siebie. Cofnęliśmy się w czasie o ponad pięć miliardów lat!

– Muszę tu sprowadzić dziadka! – zawołałam.

Tymczasem Honni wytłumaczył dziewczynce, że jesteśmy z przyszłości. Uwierzyła. Zaprowadziła nas do swojej mamy, która uznała, że jesteśmy trochę nienormalni, ale przyjęła nas do siebie. Byliśmy szczęśliwi i prędko nauczyliśmy się żyć w tym świecie. Po roku nikt nie poznałby po nas, że urodziliśmy się w innych czasach.

W tajemnicy przed Honnim wielokrotnie szukałam drzwi, aby sprowadzić tu dziadka. Nigdy ich jednak nie znalazłam. Ale wierzę, że dziadek nie odleciał i albo odnajdzie te drzwi, albo zginie, jak tego pragnął. Wraz z Ziemią.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved). Tę bajkę napisałam dawno temu, w dzieciństwie.

Photo by Olya Adamovich on Pixabay

Zapragnąłem wyczytać w zodiaku…

„Zapragnąłem wyczytać w zodiaku
Swoje losy i dolę żywota,
Alem nigdy nie otrzymał znaku,
Czy się spełni dni moich tęsknota.


Po minionych złych deszczach i burzy
Powracają burze i złe deszcze,
Ale ciągle nadzieja mi wróży,
Że to, czego czekam, przyjdzie jeszcze.


Zostawiłem drzwi moje otworem,
Bo mam w duszy pewność tajemniczą:
Radość przyjdzie z winogron słodyczą,
Przyjdzie późną jesienią, wieczorem”.

L. Staff „Nadzieja”