Przez ostatnich kilka dni uczestniczyłam w warsztatach z improwizacji wolnej. Nie pierwszy raz zresztą. Wracam tam co jakiś czas, bo te warsztaty bardzo otwierają, pomagają odnaleźć spontaniczność, która w codziennym życiu gdzieś się gubi, pozwalają odpuścić kontrolę. To ostatnie jest czymś, na co rzadko człowiek może sobie pozwolić. Nie kontrolować się, nie zastanawiać, co sobie inni pomyślą, po prostu być sobą i być z tym w pełni akceptowanym. Bo takie warsztaty niosą w sobie również pełną akceptację ze strony grupy. Nie zgodę na wszystko, a właśnie akceptację.
Religia a improwizacja
Do tej pory warsztaty były całkowicie odcięte od jakichkolwiek religii. Dla każdego. I tak powinno – moim zdaniem – być. Niestety, w tym roku było inaczej, i to mi się nie podobało.
Jestem katoliczką. Nie obnoszę się specjalnie ze swoją wiarą, ale i się z nią nie ukrywam. Mimo że nie należę do żadnych wspólnot i rzadko uczestniczę w wielkich wydarzeniach religijnych, jako że nie lubię tłumu, to jednak wiara jest czymś dla mnie ważnym i realnie obecnym, przeżywalnym.
W tym roku na warsztatach pojawiły się elementy medytacji wschodnich, wschodnia muzyka jako akompaniament do niektórych ćwiczeń. Nie było to bardzo nachalne, poza jednym ćwiczeniem, ale bardzo mnie to wybijało i nie pozwalało się rozluźnić, bo budziło w mojej duszy konflikt. Z jednego ćwiczenia, które było typową, wziętą ze wschodu medytacją, po prostu się wycofałam i wyszłam na ten czas poza salę. Inne – zwykłą “siedzącą” medytację – starałam się potraktować jako modlitwę, choć bardzo mi w tym przeszkadzała muzyka.
Kiedy podzieliłam się swoimi wątpliwościami z prowadzącym zajęcia, usłyszałam, że przecież mógłby o czymkolwiek powiedzieć, że jest ćwiczeniem wymyślonym przez Osho. I że przecież istnieje medytacja chrześcijańska.
Tak, to prawda. Tylko że to prawda osoby niewierzącej.
Medytacja wschodnia vs medytacja chrześcijańska
Przede wszystkim w dużej mierze problemem nie był fakt pochodzenia ćwiczeń od Osho, a ich forma. Nie da się medytacji wschodnich przełożyć na medytację chrześcijańską. Są różne co do zasady. Medytacja wschodnia, duchowość wschodnia wiąże się z ideą “roztopienia się”, swoistego wtopienia we wszechświat, pewnej zatraty siebie. Duchowość chrześcijańska, katolicka, wiąże się z połączeniem z Bogiem. Różnica jest drobna, ale znacząca – w duchowości chrześcijańskiej nasza osobowość, nasze “ja” jest ważne. My nie stapiamy się z Bogiem, my się z nim łączymy, mamy dążyć do stania się jednością z Nim, ale przy jednoczesnym pełnym zachowaniu naszego “ja”, naszej indywidualności. Nie roztapiamy się w Nim, a trwamy przed Nim, przy Nim, w Nim. Dlatego tych dwóch medytacji, dwóch religii, nie da się połączyć. Są w samym swoim rdzeniu sprzeczne.
W ostatnich czasach w naszym kraju trwa moda na duchowość wschodnią. Wszędzie się mówi o zaletach uprawiania jogi, o medytacjach. Większość ludzi nie wnika w religijny wydźwięk tych praktyk. Wielu katolików nie zdaje sobie nawet sprawy, że uprawianie jogi jest grzechem ciężkim, przeciwko pierwszemu przykazaniu. Tak, nawet jeśli traktować ją tylko jako gimnastykę.
Nie chcę brać udziału w ćwiczeniach mających cokolwiek wspólnego ze wschodnimi religiami nie dlatego, że kościół tego zakazuje, nie dlatego, że wiem, że to grzech. Nie chcę brać w tym udziału, bo sama odczuwam to jako niewłaściwe i złe.
Trans i odblokowywanie kanałów
W medytacjach wschodnich pojawia się najczęściej element wprowadzania w trans, który jest pierwszym krokiem do “roztopienia się”, do pewnej zatraty “ja”. Służy temu specyficzny rytm muzyki, specyficzne oddychanie, pewnie jeszcze wiele innych elementów, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy. To są rzeczy techniczne, ale jednocześnie naprawdę działające, choćby z przyczyn uzasadnionych naszą ludzką fizjologią. Z tego względu nie da się odciąć ćwiczeń pochodzących z kultury wschodu od ich duchowości. Specyficzne pozycje jogi, służące “odblokowaniu czakr” czy czemuś podobnemu, faktycznie odblokowują pewne kanały w człowieku. Problem w tym, że nie wszystkie kanały powinny być odblokowywane.
To tak jak z domem. Dom, który ma pozamykane na kłódki okiennice, drzwi, jest domem bezpiecznym, ale nie jest domem szczęśliwym. Jest w jakiś sposób ponury i przerażający, pełen strachu. Dom, który nie ma w ogóle drzwi i okien, tylko otwarte na oścież otwory, również nie jest domem bezpiecznym. Może być jasny, wesoły i w jakiś sposób szczęśliwy, ale nie zapewnia poczucia bezpieczeństwa i również jest pełen strachu, choć w innym wymiarze. Dom, taki prawdziwy, ma drzwi i okna, które można otwierać i zamykać. Ma takie, których nie otwiera się nigdy, bo wiadomo, że prowadzą na śmietnik czy coś podobnego. Ma takie, które otwarte są zawsze, wnosząc do niego świeże powietrze. Ale każde z nich można zarówno otworzyć, jak i zamknąć. Kanałów, otwartych przez jogę czy inne ćwiczenia duchowości wschodu, zamknąć się nie da. Pozostają otwarte, i choć początkowo wydaje się, że wpuszczają świeże powietrze, to z czasem mogą (i najczęściej to robią) wpuszczać również brud i ohydę.
Stawanie się sobą
Stworzył mnie Bóg. Stworzył mnie taką, jaka jestem, niepowtarzalną jednostkę z moim specyficznym i jedynym w swoim rodzaju odbiorem świata, z konkretnymi cechami charakteru, z konkretnymi zaletami i wadami. Tak, wadami też. Wadami, które prowadzą mnie do Niego, kiedy uczę się nad nimi pracować i je przezwyciężać. Gdybym była idealna, doskonała, nie potrzebowałabym Boga. Nie wszystkie problemy i trudności, których doświadczam, postawił przede mną Bóg. Niektóre postawili ludzie – inne jednostki obdarzone wolną wolą, a tym samym możliwością zarówno pomagania, jak i krzywdzenia.
Wiesz, że ponoć ze statystycznego punktu widzenia to konkretne połączenie atomów, którym jesteś, jest niemożliwe? Że konkretne połączenie aminokwasów, tworzące białko, które jest podstawowym budulcem życia, jest tak mało prawdopodobne, że właściwie niemożliwe? A jednak jestem, jednak jesteś. A skoro tak, skoro twoje i moje istnienie jest tak bardzo nieprawdopodobne, tak bardzo niemożliwe, to czy ma sens idea, że taka unikalna jednostka powstała tylko po to, aby się roztopić we wszechświecie? Zostaliśmy stworzeni po to, by trwać, by być sobą – takim jakim stworzył nas Bóg. Co absolutnie nie znaczy, że takim, jakim jesteś w tej chwili.
Naszym celem, naszym zadaniem na tym świecie, jest odkrywać samego siebie, stawać się coraz bardziej sobą, takim, jakiego wymarzył mnie Bóg. I pomagać w tym innym ludziom. To oznacza, że muszę się wciąż rozwijać, wciąż uczyć, wciąż pytać Boga, jaką chce mnie mieć.
Warsztaty, o których mówiłam na początku, zawsze były dla mnie służącym do tego narzędziem. Pozwalały zetknąć się z samą sobą, zobaczyć, jaka jestem, dostrzec, gdzie mam niezaleczone rany. Medytacje wschodnie mi w tym nie pomogą, czuję to całą sobą. Zresztą nie były to tylko moje odczucia, kilka osób, z którymi rozmawiałam, również nie było zbyt zadowolonych z tego ćwiczenia, choć z innych przyczyn.
Warsztaty a jasność wykorzystywanych narzędzi
Nie obchodzi mnie, jakie są wierzenia i przekonania osoby prowadzącej zajęcia. Może być wegetarianinem, buddystą, muzułmaninem, katolikiem, kimkolwiek. Akceptuję taką osobę jako człowieka. Ale te wierzenia i przekonania nie powinny wpływać na same zajęcia. A jeśli wpływają, to powinno to być jasno zaznaczone. Że warsztaty oparte są o duchowość wschodnią. I wtedy, przychodząc na nie, wiem, na co się decyduję. Przy czym nie chodzi tu o samą deklarację – jestem buddystą to prowadzę warsztaty buddyjskie, jestem katolikiem to prowadzę katolickie. Nie. Mam kolegę, który prowadzi warsztaty z improwizacji, choć jest to zupełnie inny rodzaj improwizacji. Kolega jest katolikiem i śmieje się czasem, że te warsztaty służą ewangelizacji. Ale tak naprawdę – są całkowicie świeckie. Nie pojawia się tam nic, co by mogło stać w sprzeczności z moralnością czy duchowością kogokolwiek. Nie ma modlitwy przed rozpoczęciem czy po zakończeniu warsztatów (no chyba że po moim tekście kolega postanowi coś takiego wprowadzić 😉 ). Bo warsztaty są dla wszystkich. Więc nie o deklarację jako taką tu chodzi. Tylko o to, co się na takich zajęciach dzieje.
Nie wiem, czy jeszcze na te zajęcia wrócę. Dużo mi dały – nawet i tym razem – od strony psychologicznej, pomogły mi wiele rzeczy w sobie przezwyciężyć, wiele zrozumieć. Poznałam wielu wspaniałych ludzi. Ale nie chcę być narażona na kontakt z duchowością wschodu. Czuję, że jest dla mnie zła. Czuję, że ten kontakt otwiera we mnie to, co nie powinno być otwierane. Mam tarczę – jest nią Bóg – ale czym innym jest zasłanianie się tarczą wtedy, kiedy zostanę zaatakowana, a czym innym – włażenie prosto pod miecze z nadzieją, że tarcza mnie ochroni.
Skupienie a religia
Naprawdę można się wyciszyć, rozluźnić czy skupić bez użycia metod związanych z jakimikolwiek religiami. Ja, kiedy chcę się wyciszyć, idę do kościoła przed Najświętszy Sakrament. Ale równie dobrze mogę po prostu usiąść w ciszy na oknie i zapatrzyć się w poruszające się w powiewach wiatru liście drzewa albo wsłuchać się w muzykę, w Bacha czy w Mozarta. Ich muzyka jest pozareligijna (ok, nie cała – ale w jakiejś części taka jest), nikogo nie razi, a przynosi w sobie spokój i harmonię. Są też inne pozareligijne utwory, które ją przynoszą, niekoniecznie z muzyki poważnej. Można się wyciszyć i skupić, nie podpinając tych działań pod medytację. Tak jak joga nie jest jedynym sposobem w jaki można się gimnastykować i rozciągać. Wszystko sprowadza się tu do równowagi – za którą zresztą optuje również wschodnia duchowość. Jeśli zajęcia są pozareligijne, niech takie będą. A jeśli zawierają treści związane z konkretną duchowością – niech to będzie konkretnie zaznaczone. Tak, żebym jako uczestnik – miała wybór.
* * *
Muszę dodać, że tekst pisałam przed ostatnimi zajęciami. Cóż, ostatnie zajęcia były zupełnie bez muzyki, jeśli nie liczyć tej, którą tworzyliśmy sami. Ale poza kilkoma znaczącymi spojrzeniami (np. kiedy koleżanka wspomniała, że jej się medytacja podobała), nie zostałam za swój wpis ukarana 😉 Dlatego wkrótce powstanie wpis “rehabilitacyjny” w którym napiszę o tym, co było dobre. Bo było tego dużo, i dużo więcej niż złego. Ale jak to w życiu – to co nam się nie podoba, najbardziej rzuca się w oczy…