Gdzie jesteś, Mały Książę, gdzie?

“Gdzie jesteś, Mały Książę, gdzie?
Odszedłeś z mej książeczki kart.
Czy po pustyni błądzisz znów,
Rozmawiasz z echem pośród skał?

Czy tam, gdzie świeci złoty wóz
Oglądasz Ziemię w swoich snach,
Gdzie pozostała z tamtych dni
Niby wspomnienie bajka ta.

W maleńkiej róży kochał się
Książę na jednej z wielu gwiazd.
Nie widział przedtem innych róż,
Kiedy w daleki poszedł świat.

Na Ziemi zwątpił w miłość swą,
Tę najpiękniejszą z wszystkich snów,
Bo jak miał w jednej kochać się,
Gdy ujrzał park z tysiącem róż?

[Nie wierz swym oczom szepnął wiatr,
Jeśli kochasz, sercem patrz.]

Zrozumiał wtedy Książę to,
Że tylko jedna w świecie jest,
Ta, którą kochał w wszystkie dni
I wrócił znów do róży swej.

Gdzie jesteś, Mały Książę, gdzie?
Odszedłeś z mej książeczki kart.
W świecie, gdzie nikt nie kocha róż
Na zawsze ktoś pozostał sam.

W świecie, gdzie nikt nie kocha róż
Na zawsze ktoś pozostał sam.”.

K. Dzikowski “Mały Książę”

Photo by kalhh on Pixabay

Jestem sama, godzina 19:30

“Jestem sama, godzina 19:30.
Zgromadzenie jest na rekreacji, a ja znajduję się już trochę w niebie, w tej małej celi, sama z Nim samym, niosąc krzyż mój razem z Mistrzem umiłowanym. Szczęście moje powiększa się na równi z cierpieniem. Gdybyś wiedziała, jak przedziwny smak mają ostatnie krople kielicha, który Ojciec Niebieski nam przygotował”.

św. Elżbieta od Trójcy Świętej “Wielkość naszego powołania”

Photo by Pexels on Pixabay

Żłóbek w Ogrójcu

Trwa Adwent – czas radosnego oczekiwania. Wszyscy są szczęśliwi, mimo szalejącej epidemii, dzieci radośnie oczekują prezentów, jasełek, wrzucają serduszka z dobrymi uczynkami do koszyczka przed ołtarzem w kościele. Dorośli, zabiegani, ale w radosny sposób, planują Wigilię i kupują ostatnie prezenty. Na ulicach stoją już przystrojone choinki, a z głośników w supermarketach dobiegają dźwięki kolęd. Już zaraz będzie Wigilia, uroczysta kolacja, wspólne wyjście na Pasterkę, a potem dni radosnych spotkań z rodziną. Wszyscy są szczęśliwi, prawda?

Ano nie, nieprawda.

Samotne święta

Są ludzie, dla których ten czas jest czasem samotności. Albo wręcz osamotnienia. Bo nie mają nikogo bliskiego, nie mają rodziny. I nawet jeśli mają jakichś znajomych, przyjaciół, to przecież w święta nie wypada dzwonić czy proponować spotkania. Nie, lepiej zacisnąć zęby i zjeść kawałek makowca z supermarketu, doprawiony słonym smakiem łez. Dla samego siebie nie warto przecież piec, gotować. Bo kto to wszystko zje?

Promykiem światła jest Pasterka. Tyle ludzi, światło, radosny śpiew. Choć przez chwilę można poudawać, że świąteczna radość mnie też dotyczy. Tylko potem trzeba wrócić do pustego domu. I długo patrzyć na migające spokojnie lampki, gdy sen nie chce przyjść, a miejsce po drugiej stronie łóżka jest puste – może od roku, może od dziesięciu, a może od zawsze…

Ten straszny czas świąt

Ale są i inni. Tacy, którzy może marzą o tym, żeby być w te święta sami. Albo po prostu bez kogoś, tego jednego kogoś, kto sprawia, że ten czas staje się czasem strachu i bólu. Są tacy, którzy marzą, żeby choć ten jeden raz, w tym roku, tata czy mąż nie sięgnął po butelkę. Żeby choć raz nie było krzyków, bicia, a potem konieczności ukrywania siniaków albo tłumaczenia się upadkiem ze schodów.

Ogrójec jest i tutaj. Bo i tu jest cierpienie, którym nie ma się z kim podzielić. I – może jeszcze straszniejsze – oczekiwanie na cierpienie, na ból. Strach, kiedy się zacznie.

Znak czasów

I wreszcie są ci, dla których święta miną pod znakiem choroby albo kwarantanny. Też samotnie, bez bliskich, może bez możliwości porozmawiania z kimkolwiek. Może będą siedzieć samotnie i zastanawiać się, co się teraz dzieje na rodzinnym spotkaniu. Czy już podali barszczyk? A może rozpakowują już prezenty? Czy w ogóle ktoś pamięta, że tym razem jednej osoby brakuje? I nawet jeśli zadzwonią z życzeniami, to przecież całą resztę Wigilii trzeba będzie przesiedzieć samemu. Może i z pysznymi potrawami, przywiezionymi przez troskliwych bliskich i zostawionymi pod drzwiami. Ale wciąż w samotności, jedynie w towarzystwie aplikacji, przypominającej co jakiś czas o konieczności zrobienia selfie.

Żłóbek w Ogrójcu

Boże Narodzenie nie dla każdego jest czasem radości. Bywa też czasem najdotkliwszego cierpienia. Żłóbek stoi też w Ogrójcu. A w żłóbku maleńki, samotny Jezusek. Płacze. Bez Maryi, która by go utuliła, bez Józefa strzegącego wejścia, bez królów, bez osiołka, bez pastuszków, bez radości. Ogromna samotność Niemowlęcia, które powinno być radośnie witane na świecie i tulone przez wszystkich. A tymczasem owszem, przyjęcie urodzinowe trwa, tylko wszyscy zapomnieli o Solenizancie.

Nie zapominaj. Wśród tych wszystkich radosnych spotkań i okrzyków przypomnij sobie, co właściwie świętujecie. Czyje Narodziny. A potem popatrz na pozostawione zgodnie z tradycją puste nakrycie i zastanów się, na kogo ono czeka. I czy ten ktoś wie, że może przyjść. Bo może nie wie. Może nie ma odwagi zapukać. Może trzeba po prostu po niego pójść.

Photo by Henryk Niestrój on Pixabay

Historia pierwszego taktaczka

Dawno temu był świat. Był pusty. Nie było w nim ludzi ani zwierząt. Lecz pewnego dnia Bóg zasiał w nim ziarno. Z ziarna wyrósł mały taktaczek. Był malutki. Wyrósł zawinięty w swoje uszy. Kiedy się odwinął, przestraszył się. Było ciemno i zimno, a mały taktaczek był sam na świecie. Rozpłakał się. Każda z jego łez, spadając na ziemię, zmieniała się w gwiazdę. Taktaczek tego nie widział. Płakał, przysłoniwszy oczy łapkami. Ponieważ jednak wszystko ma swój kres, więc taktaczek w końcu przestał płakać. Rozejrzał się wokół i zobaczył mnóstwo innych taktaczków. Ale w górę nie spojrzał. Nie zobaczył tego, co powstało z jego bólu i samotności. A gdyby nawet zobaczył, nie wiedziałby, że to on je stworzył. Pobiegł radośnie do innych taktaczków. Ale one nie przyjęły go. Odwróciły łebki, mówiąc:

– Jesteś inny, nie jesteś jednym z nas.

Pierwszy Taktaczek znów zaczął płakać. Tymczasem pozostałe taktaczki rozbiegły się po całej planecie, założyły miasta. Każdy taktaczek miał wielu przyjaciół. Każdy… Każdy za wyjątkiem Pierwszego Taktaczka. On błąkał się samotny po planecie. Tworzył wielkie dzieła, ale nikt ich nie zauważał. Chodził wśród taktaczków. Rozmawiał z wieloma, ale nie mógł znaleźć zrozumienia. Aż pewnego dnia spotkał taktaczka, który go zaakceptował. I Pierwszy Taktaczek już nie był osamotniony. Odtąd, gdy ogarniał go smutek, myślał:

– Mam przyjaciela. – i uśmiechał się.

A ze wspólnego uśmiechu dwóch taktaczków powstało słońce. I odtąd nikt nie był smutny.


Dedykowane Asi S.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved).

Photo by Petra on Pixabay

Leszczyna się stroi w fioletową morę

“Leszczyna się stroi w fioletową morę,
a lipa w atłas zielony najgładszy…
Ja się już nie przebiorę,
na mnie nikt nie popatrzy.

Bywają dziwacy,
którzy z pokrzyw i mleczów składają bukiety,
lecz gdzież są tacy,
którzy by całowali włosy starej kobiety?

Jestem sama,
Babcia mi na imię —
czuję się jako czarna plama
na tęczowym świata kilimie…”

M. Pawlikowska-Jasnorzewska “Starość”

Photo by Tri Le on Pixabay

O księżniczce, która chciała za bardzo

Kalla zawsze była niecierpliwa. Wada ta, kłopotliwa u wszystkich, u księżniczek bywa prawdziwym przekleństwem. A Kalla była księżniczką.

Kiedy skończyła 16 lat, jak nakazywał odwieczny zwyczaj, król kazał zbudować olbrzymią górę ze szkła, najął groźnego smoka i zamknął Kallę w wieży zbudowanej na samym szczycie góry, po czym rozesłał wici po sąsiednich królestwach, że jego córka czeka na ratunek.

Księżniczka chętnie pozwoliła się zamknąć, z zadowoleniem rozmyślając o cudownym księciu, który ją wyzwoli.

Ale mijały dni i tygodnie, a żaden książę się nie zjawiał. Kalla zaczęła się nudzić. Co z tego, że miała luksusową wieżę, ogromną bibliotekę do własnej dyspozycji, a nawet psa i kota do towarzystwa? Cóż z tego, że gołębią pocztą przychodziły codziennie listy od rodziców, a także od przyjaciółki z sąsiedniego królestwa, również zamkniętej w swojej wieży? Jak długo można siedzieć i czekać, choćby w najbardziej luksusowych warunkach? Gdzie ci książęta?

Aż wreszcie pewnego dnia pod szklaną górą pojawił się książę. Stanął i w zamyśleniu popatrzył na śliską stromiznę. Księżniczka z nadzieją zerkała w dół, robiąc wdzięczne minki i przeczesując palcami włosy. Ale książę wzruszył ramionami, wskoczył na konia i odjechał. Kalla uznała, że to jej wina. Nie starała się wystarczająco.

Kiedy po jakimś czasie pojawił się kolejny książę, była lepiej przygotowana. Ubrana w najlepszą suknię siedziała na parapecie okna, wdzięcznie wystawiając odsłonięte kolanko. Ale książę tylko zerknął w przelocie i pojechał dalej.

Kolejny nawet się zatrzymał. Ba, nawet podjął trud wspinaczki. Ale rzemieślnik najęty przez króla dobrze wykonał swoją robotę. Góra była śliska jak trzeba, bez jakichkolwiek występów czy zadr. Księciu udało się wejść w górę na pół metra, po czym się ześlizgnął. Księżniczka z zapartym tchem obserwowała jego działania. Spróbował drugi raz, ale tym razem noga omsknęła mu się już po kilkudziesięciu centymetrach. Trzeci raz już nie próbował, wskoczył na konia i pojechał szukać niższej góry. Może siedząca na niej księżniczka będzie nawet brzydsza, ale przynajmniej łatwiej dostępna.

Kalla była zła. Na ojca, na górę, na książąt, którzy tak szybko rezygnowali. A przecież żaden z nich nawet jeszcze nie zobaczył smoka!

Kiedy więc przybył kolejny konkurent, księżniczka uznała, że nie warto czekać. Pozwoliła mu się chwilę powspinać, ale kiedy zauważyła, że on również zjeżdża, wyskoczyła z wieży i siłą rozpędu zjechała po zboczu szklanej góry prosto w ramiona księcia. Nawet nie zdążył jej złapać. Widząc zjeżdżającą księżniczkę, czym prędzej wskoczył na konia i pognał byle dalej.

Rozczarowana (i lekko poobijana) Kalla wróciła więc na wieżę (każda szklana góra ma tajne drzwiczki ze schodkami, ale większość książąt na szczęście o tym nie wie). Księżniczka uznała, że winny ucieczki księcia jest smok. Biedak, na pewno się przestraszył, widząc wychylającą się zza góry wielką, czerwoną bestię.

Przy kolejnym księciu Kalla zaczęła więc od zjechania w kierunku smoka. Z całym impetem spadła biednemu gadowi na łeb, powodując tym jego omdlenie (pięćdziesięciokilogramowa księżniczka zjeżdżająca z dużą prędkością z wysokości trzystu metrów naprawdę swoje waży).

Ale książę, zamiast złapać Kallę w objęcia i uwieźć do swego królestwa, uciekł z krzykiem tak szybko, że nawet nie zdążył wskoczyć na konia. Jego dzielny rumak, choć był ogierem z najlepszych stajni, miał duży problem, żeby dogonić swojego pana.

I znów księżniczka wróciła do wieży jak niepyszna. Po wysłuchaniu bury od smoka, który powiedział jej, co myśli o zjeżdżaniu na jego łeb, zwinęła się w obrażony kłębek na kanapie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ci wszyscy książęta są tacy beznadziejni. Tacy… niemęscy. Nie dość, że ich we wszystkim wyręczała, to oni i tak nie byli gotowi wieźć jej do swego królestwa.

Kalla stwierdziła, że ma dość. Przestała siadać w oknie, przestała wyglądać. Zakopała się w bibliotece, ucząc się, czytając, pisząc. Było jej całkiem dobrze, choć czasem trochę tęskniła za towarzystwem.

Nie widziała nawet kilku czy kilkunastu książąt, którzy, popatrzywszy na puste okno wieży, doszli do wniosku, że księżniczkę już dawno ktoś uratował i odjechali szukać innych wież.

Wreszcie pewnego dnia pogrążona w ciekawej lekturze Kalla usłyszała jakieś dziwne stukanie. Podbiegła do okna wieży. U stóp góry zobaczyła księcia, trzymającego w rękach czekan. Powoli wykuwał sobie stopnie w zboczu góry i piął się wzwyż.

Księżniczka zasiadła więc w oknie i obserwowała jego zmagania. Nie zachęcała go, nie wdzięczyła się. Nie uważała, żeby było warto. Czekała, aż się zniechęci, jak inni. Ale książę się nie zniechęcał. Piął się coraz wyżej. Wreszcie zatrzymał się na odpoczynek na jednym z wykutych przez siebie stopni. Usiadł i siedział. Zdaniem księżniczki – stanowczo za długo. Więc zrobiła to co zwykle – zjechała do niego. Ale książę, zamiast porwać ją w ramiona, zszedł kilka stopni w dół. Kiedy zaczęła go gonić, zszedł kolejne. I kolejne. Rzuciła mu się na szyję, ale on odepchnął ją lekko. Nie uciekł, to prawda, ale i nie pozwalał jej się zbliżyć. Z czasem zbudował mały warsztacik gdzieś w okolicy.

Księżniczka wróciła do wieży. Pokrzykiwała do niego czasem, a on z rzadka odpowiadał.

I tak mijał czas. W okolicy nie pojawiali się już książęta. Kalla znów zajęła się spokojnym życiem w swojej wieży, marząc, że pewnego dnia książę porzuci swój warsztacik i znów zacznie się wspinać. I rzeczywiście, pewnego dnia pojawił się pod wieżą. Nawet wszedł na wykute uprzednio schodki. Uderzył raz kilofem i usiadł, po czym zszedł i wrócił do swojej chatki, żeby następnego dnia przyjść znowu. Królewna miała dosyć. Zdawała sobie sprawę, że w tym tempie nie ma szans, żeby dostał się do niej w skończonym czasie. Więc znów zrobiła to samo, choć przecież wiedziała, jak to się skończy.

I faktycznie, kiedy zjechała w jego ramiona, książę ją złapał. A potem odstawił na ziemię, odwrócił się i odszedł. Porzucił swój warsztacik i zniknął gdzieś w lesie. Nie wiadomo, czy jeszcze wróci. Kalla weszła znów na wieżę, wzdychając ciężko. Tęskniła za nim, choć zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczy.

Już wiedziała, że nikt się do niej nie dostanie. Góra była zbyt śliska, a ona zbyt brzydka i zbyt mało warta, żeby komuś chciało się wspinać, a co dopiero pokonywać smoka.

Wiedziała już, gdzie popełniła błąd. Książąt nie należy wyręczać. Jeśli zniechęcą się sami to trudno. Ale znacznie bardziej przerażające od szklanej góry, złego smoka czy wysokości są dla książąt księżniczki, które same wskakują im w ramiona.

* * *

Czy Kallę ktoś w końcu uratował? Nie wiem tego. Ale szczerze wątpię. Po królestwie rozeszła się już bowiem wieść, że w tej właśnie wieży mieszka księżniczka, która chce za bardzo i książęta bardzo się pilnowali, żeby się w tej okolicy nie pokazywać. Ale nie żałujcie jej. Sama zapracowała na swój los.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved).

Photo by Caroline Sattler on Pixabay