A podobno jest gdzieś ulica

„A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którymżeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: «Gdzieś pan był tyle lat?»
«Wędrowałem przez głupi świat».
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazdka na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście,
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata płynnie
kolęda na okarynie:
LULAJŻE, JEZUNIU
MOJA PEREŁKO,
LULAJŻE, JEZUNIU,
ME PIEŚCIDEŁKO”.

K. I. Gałczyński

Photo by Светлана on Pixabay

Święta czuje wciąż na sobie miłujące spojrzenie Boga

„Święta czuje wciąż na sobie miłujące spojrzenie Boga i to nie tylko w godzinach modlitwy, ale w najzwyklejszych momentach «szarego» dnia. Nie patrzy na działające w jej życiu przyczyny drugorzędne, na ludzi i na wydarzenia, ale we wszystkim co ją spotyka widzi «słodką rękę Jezusa»”.

s. Elżbieta od Ducha Świętego, o św. Teresie od Dzieciątka Jezus

Nie nadziewaj mnie!

Z okazji świąt naszła mnie refleksja: czemu ludzie upierają się, żeby innych na siłę uszczęśliwiać?

Zjedz jeszcze!

Podczas tegorocznej Wigilii wybrałam się po dokładkę kutii (u mnie w rodzinie tak się nazywa mak z bakaliami, mój największy przysmak). Przy stole natknęłam się na ciocię, która spytała, czy zjem jeszcze klusek z makiem. Grzecznie podziękowałam – lubię je, ale byłam już najedzona i nawet na kutię skusiłam się bardziej z łakomstwa niż z czegokolwiek innego. Niestety, do cioci to nie przemówiło.
– Ale nie smakuje ci? – zaniepokoiła się.
– Nie, bardzo smakuje.
– No to zjedz jeszcze trochę.
– Nie, ciociu, naprawdę. Poza tym nie lubię zimnych, a już ostygły – naiwnie liczyłam, że ten argument przerwie jałową dyskusję. Niestety, efekt był do przewidzenia.
– To ja ci podgrzeję!
No i na nic się nie zdały protesty (ani krzyczenie: „ale już, nie tak dużo”). Musiałam zjeść. Już właściwie bez apetytu, niemal w siebie wmuszając, bo przecież jak zostawię, to cioci będzie przykro.

Takie sytuacje zdarzają się nie tylko w święta. Mam koleżankę, która zawsze, kiedy mnie zaprasza, kupuje jakieś ciasteczka, słodycze i stawia na stole. A potem co chwilę:
– No ale jedz! Dlaczego nie jesz? – i podsuwa tackę ze słodyczami bliżej.
Argumenty że dziękuję, że się odchudzam, że i tak jestem gruba – nie pomagają. A że zwykle jestem już lekko głodna, a dobre rzeczy stoją i kuszą…

I wreszcie ostatni przykład – moja odwieczna walka z mamą, która kupuje smakołyki. Jak twierdzi – dla siebie, i to jest w porządku, ma prawo. Tylko niestety: kupi, zje jedną czekoladkę, jednego cukierka, jedno ciasteczko… a resztę postawi na stole albo na szafce w kuchni, na widoku. Mimo moich wielokrotnych próśb:
– Schowaj, wiesz że jak stoi na wierzchu to nie wytrzymam i zjem.
A potem pretensje, że jestem gruba. Nie jestem gruba. Jestem nadziewana. Przestańcie mnie nadziewać, to może uda mi się schudnąć.

Silna wola potrzebna od zaraz

Niestety, nie mam silnej woli. Słyszeliście o „Teście Marshmallow”? Kiedyś przeprowadzono eksperyment na grupie przedszkolaków. Przed dzieckiem kładziono piankę Marshmallow, mówiąc mu, że jeśli wytrzyma 5 minut (czy jakiś inny, krótki czas) i jej nie zje, dostanie dwie. Jeśli zje, będzie miało tylko tę jedną zjedzoną. Po czym dziecko zostawiano samo w pokoju. O eksperymencie możecie poczytać w książce Waltera Mischela „Test Marshmallow” (skądinąd bardzo ciekawa pozycja, polecam). W każdym razie wyniki mówiły, że dzieci, które były w stanie poczekać, osiągały w późniejszym życiu dużo więcej. Cóż, ja byłam dzieckiem, które zjadłoby piankę jeszcze przed wyjściem dorosłego 😉 .

W ciągu życia udało mi się wyrobić sobie samokontrolę jeśli chodzi o zmuszanie się do pracy, choć nadal mam problem z odroczoną gratyfikacją. Panowanie nad sobą jeśli chodzi o „nagrody” podtykane pod sam nos niestety nadal mnie przerasta.

Nie kupuj mi słodyczy!

Nie chcę jeść bez opamiętania. Nie chcę być gruba. Więc czemu podtykacie mi słodycze? Czemu kupujecie je na wszystkie możliwe święta, a czasem i bez okazji? Wiem, są tanie i szybkie. Ale naprawdę wolałabym dostać ładną kartkę z ręcznie napisanymi życzeniami. Albo ładny notesik, długopis, ołówek czy inny drobiazg. Czy nawet po prostu życzenia bez żadnego prezentu.

Zaproponuj, ale nie zmuszaj

Ten problem dotyczy nie tylko słodyczy. W moim przypadku tak. Ale ten sam mechanizm działa przy: „ze mną się nie napijesz?” albo „no daj spokój, jeden papieros, co ci szkodzi?”. Nieważne, że ktoś próbuje rzucić palenie albo po prostu nie ma ochoty na kolejny kieliszek czy kaca następnego dnia. Szantaż. Bo będzie mi przykro jak odmówisz. Bo liczy się „ja”, a nie to, czego chce czy potrzebuje drugi człowiek.

I dlatego apeluję – pozwól innym ludziom decydować, czego chcą. Nie namawiaj. Zaproponuj, jeśli uważasz, że tego wymaga grzeczność (choć np. proponowanie papierosa komuś, o kim wiesz, że próbuje rzucić palenie to też wg mnie przesada). Postaw na stole te ciastka. Ale jeśli ktoś nie chce – nie przymuszaj, nie szantażuj. Może ty będziesz się czuł lepiej, bo przecież taki gościnny jesteś, bo nie zostaną ci ciastka, które potem sama zjesz. Ale czy o to chodzi w gościnności, w uprzejmości? Nie każdy ma dość siły woli by odmówić.

Drugi człowiek ma prawo sam decydować o tym, czy ma na coś ochotę. I uszczęśliwianie go na siłę jest po prostu nie fair. Będzie chciał to sam powie albo poprosi.