O chłopcu, który chciał zostać organistą

Dawno, dawno temu w pewnej miejscowości żył sobie mały chłopiec, Tomek, który bardzo chciał zostać organistą. Podczas każdej Mszy świętej tęsknie spoglądał na organy, marząc, że pewnego dnia to spod jego palców popłynie przepiękna muzyka, poruszająca serca wiernych i prowadząca ich prosto do Boga. Marzenie rosło wraz z Tomkiem i oto pewnego dnia chłopiec, a właściwie już młodzieniec, w przeddzień swoich osiemnastych urodzin zasiadł za instrumentem. Jego duszę przepełniało szczęście, ale niestety – gdy zabrzmiały dzwonki, zwiastujące początek Mszy, Tomek poczuł, że nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu, a ręce trzęsły mu się tak bardzo, że próżno było marzyć o dotknięciu klawiszy. Ze łzami w oczach zsunął się więc ze stołka i chyłkiem wymknął z kościoła, by ukryć się w swojej najtajniejszej kryjówce z dzieciństwa. Starał się zrozumieć, co się stało. Przecież umiał. Przecież tyle razy ćwiczył, grał przed znajomymi i profesorami. Nigdy nie dotknął go taki paraliż. Schował twarz w dłoniach i zapłakał.

Tak znalazła go mama, która – jak każda mama – znała jego tajną kryjówkę, choć nigdy dotąd się z tym nie zdradziła. Usiadła koło syna i objęła go ramieniem. Przytulił się do niej, tak jak w czasach, kiedy był małym chłopcem, a ona głaskała go po włosach. Po dłuższej chwili westchnęła.

– Synu, – powiedziała – wybacz mi, że mówię ci to dopiero teraz. Miałam nadzieję, że to się nie wydarzy, że tamta kobieta była tylko zwykłą zawistną oszustką…

Tomek podniósł oczy i popatrzył na matkę ze zdziwieniem.

– Widzisz, kiedy byłam w ciąży z tobą, pewnego dnia podeszła do mnie kobieta. Była piękna, ale jednocześnie niepokojąca. Spojrzała na mnie lodowatym wzrokiem i powiedziała: „Za to, że twój mąż wybrał ciebie, a nie mnie, syn, którego urodzisz, nigdy nie spełni swojego największego marzenia. A ty będziesz cierpieć patrząc na jego cierpienie”. Potem zaśmiała się upiornym głosem i zniknęła mi z oczu.

Tomek nie wiedział, co sądzić o wyznaniu matki. Brzmiało jak bajka. A jednak paraliż, którego doznał, nie był naturalny. W każdym razie jedno było dla niego pewne – nie zostawi tego tak. Nie podda się. Jego marzenie było ważniejsze niż jakiekolwiek klątwy, nawet jeśli wypowiadająca je kobieta miałaby być prawdziwą wiedźmą. Wstał, podniósł głowę i ruszył do kościoła, w którym Msza, na której miał grać, zdążyła się już skończyć. Upadł przed Najświętszym Sakramentem i zwrócił się do Matki Bożej: „Nie wiem, kim była tamta kobieta. Ale nawet jeśli była wiedźmą, to wiem, że Boża moc jest większa niż wszelkie klątwy, a Ty, Matko, możesz u Swojego Syna wyprosić wszystko. Pozwól mi grać, a ja oddam Ci dusze wszystkich tych osób, których serca poruszy moja muzyka”.

I w ciszy kościoła nagle rozległ się dźwięk, potężny i czysty. Tomek obejrzał się na chór, ale nie było tam nikogo, zresztą dźwięk nie przypominał dźwięku organów. Spojrzał znów na tabernakulum i powiedział: „Dziękuję”.

Następnego dnia usiadł za organami i, usłyszawszy dzwonek rozpoczynający Mszę, zagrał i zaśpiewał. Podczas tej Mszy nawróciło się co najmniej pięciu grzeszników, a Tomek od tej pory grał i śpiewał z ogromną swobodą i pięknem, poruszając dusze i zgodnie ze swoją obietnicą – oddając je wszystkie Najświętszej Panience.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved).

Photo by Tobias Albers-Heinemann on Pixabay

Lwy powinny być silne, ale łagodne

„Lwy powinny być silne, ale łagodne, jak w kreskówce Disney’a. One jednak takie nie są, a kiedy zachowują się jak lwy, masz im za złe, że nie są bajkowymi zwierzątkami z twojej wyobraźni. Rosyjskie niedźwiedzie nie wkładają kapeluszy i nie jeżdżą na rowerach. Ani nie śpią razem ze Złotowłosą. To ludzie zmuszają je, żeby odstawiały tę błazenadę w cyrkach, filmach i bajkach dla dzieci. Oczywiście, jedne są bardziej potulne czy dzikie, a inne mniej, ale wszystkie zawsze pozostaną niedźwiedziami. Więc nie odwracaj się do nich tyłem. A nawet nie podchodź. To proste. Nie one cię okłamują – to ty je kłamliwie postrzegasz”.

J. Carroll „Białe jabłka”

Photo by Sarah Richter on Pixabay

Szkoła Wychowania Myszy

Ciszę nocy przerwało przeraźliwe wycie. Mruczek zerwał się z posłania i skoczył w górę, jeżąc sierść i wydając z siebie przerażone miauknięcie. Dopiero po chwili uświadomił sobie, co się stało – po raz kolejny któreś z mysich dzieci, zamieszkałych w dziurze pod podłogą, przeleciało po czujce alarmu. To już była trzecia taka pobudka tej nocy, a która w tym tygodniu to już Mruczek wolał nie liczyć. Odkąd myszki otworzyły oczka, alarm wył prawie bez przerwy. Co gorsza, jego wycie oznaczało odwiedziny ludzi. I to nie tych miłych, którzy zostawiali pełną miskę i podsuwali dobre mleczko, tylko obcych, którzy śmierdzieli psami i agresją.

Mruczek wstał, przeciągnął się i, usiłując ignorować dokuczliwe wycie, powędrował do mysiej dziury. Zbliżając słyszał, jak Mysia Mama udziela reprymendy swoim potomkom. Bardzo apetycznym potomkom. Kot oblizał się i przytknął nos do dziury, ale oczywiście był za duży, żeby zmieścić się do środka.

– Ej, zabieraj stąd ten nochal, światło zasłaniasz! – Mysia Mama była nie w humorze, zresztą trudno jej się dziwić.

– Nie pyskuj, bo zrobię sobie obiad z mysząt – odgryzł się Mruczek, ale zabrał nos, zamiast tego położył się na podłodze trochę dalej, tak, żeby widzieć wnętrze mysiej dziury. – Czemu pozwalasz smarkaczom biegać po czujkach?

– Po czym? – Mysia Mama nie bardzo wiedziała, co to są czujki.

– No po tym czymś co wywołuje wycie!

– Ono się samo robi – wyjaśniło jedno z mysząt, patrząc bystrymi oczkami na kota. – Biegamy sobie i nagle zaczyna wyć, nikt nie wie, czemu.

– Ech, jakie te myszy są głupie – mruknął pod nosem kot.

– Wypraszam sobie! – obraziła się Mysia Mama. – One mają dopiero 3 tygodnie.

– A ty wiesz, co wywołuje wycie? – spytał kot podstępnie.

– Yyyy… ja to muszę się zająć organizacją czegoś na kolację – wykręciła się od odpowiedzi Mysia Mama.

– A twoje dzieci zostaną nieukami.

– Jak jesteś taki mądry to sam je naucz.

– Chętnie… – Mruczek wstał i przeciągnął się, bardzo się pilnując, żeby nie oblizać pyszczka. – Założę Szkołę Wychowania Myszy. Nie ma co czekać, zacznijmy od razu. Chodźcie tu, myszęta.

Myszki ustawiły się w rządku i ruszyły w stronę wyjścia do dziury, ale Mysia Mama w ostatniej chwili zagrodziła im drogę.

– Nie ma mowy! To ma być nauczanie zdalne.

– Zdalne! – sfrustrowany Mruczek usiadł z powrotem na podłodze. – Jak ja im zdalnie pokażę jak wygląda czujka?

– Nie wiem, ale nie chcę, żeby moje dzieci skończyły jako obiad.

– No dobra… To ustawcie się w rządku tam w środku, ale tak, żebym was widział i przedstawcie się.

Cztery młode myszki natychmiast spełniły polecenie:

– Błyskawica.

– Serek.

– Pulpecik.

– Ogonek.

Mruczek przekrzywił głowę. Pulpecik wyglądał najapetyczniej, był taki tłuściutki. No i pewnie też najwolniej biegał. W głowie Mruczka powoli kiełkował plan. Nie zje wszystkich mysząt, bo muszą się rozmnożyć, żeby było co jeść potem, no i żeby nauczyć kolejne pokolenia myszy, jak nie wywoływać alarmu. Ale w ramach zapłaty za ciężką pracę zje właśnie Pulpecika. Tylko najpierw trzeba zdobyć mysie zaufanie.

I tak rozpoczęły się lekcje w Szkole Wychowania Myszy. Kot dokładnie tłumaczył myszętom jak rozpoznać czujkę alarmu i gdzie w domu są one rozmieszczone. Potem, kiedy spał, myszki miały znaleźć opisane czujki, obejrzeć i przećwiczyć, jak przejść obok, żeby alarm nie zaczął wyć. Na początku sytuacja zmieniła się na gorsze – alarm zamiast wyć trzy razy na noc, wył i po pięć czy siedem. Pewnego dnia pojawiło się nawet kilku ludzi i coś tam przy tych czujkach grzebali, ale niewiele to dało. Rozłożyli jakieś małe, apetycznie pachnące kulki, ale kot od razu ostrzegł swoich pupilków, czym się może skończyć taki posiłek. Zależało mu szczególnie, żeby łakomy Pulpecik nie skosztował niebezpiecznego smakołyku.

Z każdym dniem myszki uczyły się, jak nie wywoływać alarmów. Ludzie oczywiście przypisali sukces czerwonym kulkom i jakimś regulacjom alarmu, ale Mruczek wiedział swoje. Ale lekcje trwały nadal, a Mruczek w ramach zdobywania zaufania czasem nawet podrzucał Mysiej Mamie jakiś smakołyk z własnych zapasów. To poskutkowało, Mysia Mama coraz rzadziej przysłuchiwała się lekcjom, udzielanym myszętom przez kota.

Oprócz lekcji unikania alarmów były też lekcje dotyczące dobrego wychowania – o tym, że nie należy wyjadać niczego z kociej miski, deptać po kocim posłaniu i przebiegać za plecami śpiącego kota. A tym bardziej po nim (ta ostatnia lekcja była efektem pewnej nocnej wycieczki Ogonka i Błyskawicy, którzy postanowili pobawić się w wyścig dookoła kota, który w nieplanowany sposób zakończył się na kocim grzbiecie).

Wreszcie pewnego dnia Mruczek oznajmił myszkom, że zakończyły naukę i dziś czeka je egzamin, a potem rozdanie nagród dla najlepszych uczniów. Usiadł daleko od mysiej dziury i powiedział:

– Teraz każdy z was podejdzie pojedynczo do wybranej czujki, przebiegnie tak blisko, jak się da, żeby nie wywołać alarmu i wróci do dziury. A ja będę patrzył. Na koniec dwoje najlepszych dostanie nagrodę – kot pokazał leżące przed nim dwie spore kulki z białego sera.

– Ale mama mówiła, że mamy nie wychodzić z dziury jeśli nie śpisz, a szczególnie wtedy, kiedy na nas patrzysz.

– Muszę na was patrzyć, inaczej nie mógłbym być pewny, że faktycznie przebiegliście obok czujki!

Myszki pokiwały głowami i popatrzyły na siebie nawzajem.

– On nam przecież przynosi czasem serek – mruknęła Błyskawica.

– I przecież uczył nas tyle czasu i nie próbował zjeść. Nawet jak Ogonek kiedyś podszedł trochę za blisko do otworu norki.

Mruczek oblizał się ukradkiem. Tak, mógł wtedy spokojnie złapać nieostrożną myszkę pazurem, ale wolał poczekać. Ogonek był chudziutki, wolał poczekać na Pulpecika, a tymczasem wzbudzić w myszkach zaufanie. Inwestycja się jak widać opłaciła.

– No dobra, ja idę pierwsza – oznajmiła Błyskawica z nutką szaleństwa w oku.

– Brawo, dzielna dziewczynka! – pochwalił ją kot. – W takim razie podbiegniesz do czujki w rogu pokoju, tam na górze. Ja będę siedział tutaj, jestem daleko i zawsze zdążysz wrócić do dziury albo dobiec do szafy. Nie będę przecież atakował własnych uczniów!

Myszka, oglądając się co chwilę na kota, podbiegła do czujki, przebiegła przed nią i błyskawicznie wróciła do norki.

– Brawo! – oznajmił kot. – Czwórka z plusem. Mogłaś przebiec odrobinkę bliżej, ale to naprawdę świetny wynik. Teraz Serek. Idziemy do czujki w kuchni.

Kot wstał i pomaszerował do wskazanego pomieszczenia. Myszki przeszły tam pod podłogą i usiadły przy prowadzącym do kuchni wyjściu z norki.

– No, zaczynaj!

Uspokojony wcześniejszym spokojnym zachowaniem kota mysi podrostek posłusznie podbiegł do czujki, przebiegł przed nią i wrócił do rodzeństwa.

– Pięć minus – orzekł kot. – Teraz Ogonek. Czujka w przedpokoju.

Ogonek wykonał zadanie, przebiegając tak niebezpiecznie blisko, że Mruczek zaczął się martwić, czy nie uruchomi alarmu i nie zepsuje całego misternie ułożonego planu. Ale na szczęście się udało.

– Szóstka – oznajmił stanowczo. – Ale poza egzaminem trzymaj się jednak odrobinę dalej od czujek, tak na wszelki wypadek. Teraz Pulpecik. Czujka w salonie.

Mruczek świadomie wybrał dla upatrzonej myszki tę właśnie czujkę. Po pierwsze była najdalej od części norki, w której przebywała Mysia Mama, po drugie była najłatwiejsza, bo umieszczona na szafie, a zależało mu, żeby wystawić myszce dobrą ocenę. Pulpecik wykonał zadanie trochę wolniej niż rodzeństwo, ale poprawnie.

– Piątka – oznajmił kot. Nagrody były dwie, Pulpecik nie musiał dostać najlepszej oceny. Wystarczyło, żeby dostał lepszą od dwójki spośród rodzeństwa. No i tak było mniej podejrzanie.

– Nagrody wygrali Ogonek i Pulpecik – oznajmił. – Chodźcie teraz po odbiór.

Kot zdjął kulki sera z pazurków, na które je wcześniej nabił i położył na podłodze, cofając się trochę, ale na odległość nie większą niż skok. Tak jak się spodziewał, myszki ufnie podbiegły, każda do swojej kulki. Ogonek złapał zdobycz i pobiegł natychmiast z powrotem do norki. Pulpecik natomiast wpakował od razu kulkę do pyszczka. Na to tylko czekał Mruczek. Skoczył i już po chwili trzymał w pazurkach szamoczącą się myszkę, która patrzyła na niego zdumionym i zranionym wzrokiem. Tak, nie przerażonym, a zranionym. Tak samo patrzyły siedzące w norce pozostałe myszęta.

Mruczek poczuł lekkie ukłucie wyrzutów sumienia. Ale był głodny, no i przecież solidnie zapracował na ten posiłek. Oblizał się. Pulpecik szybko zamrugał, patrząc wielkimi oczami na zbliżający się koci pysk.

– Czy to jest kolejna lekcja? – spytał niewinnie.

Mruczek ponownie się oblizał. Jakoś nie potrafił zamknąć pyszczka na tym pulchnym mysim dziecku. Uświadomił sobie, że popełnił błąd. Podstawowy. Przywiązał się do posiłku. A jego kocia mama zawsze powtarzała, że jedzeniem należy się bawić tylko dopóty, dopóki jest ci obojętne… Kot westchnął.

– Tak – oznajmił. – Gdyby na moim miejscu był obcy kot, już by cię nie było. Nigdy nie ufaj kotom!

Odstawił ostrożnie myszkę na ziemię. Spodziewał się, że natychmiast pryśnie do norki, ale nie. Pulpecik usiadł, rozmasował sobie miejsce, gdzie były wbite kocie pazury i spytał:

– Tobie też nie?

– Mnie szczególnie! – Mruczek zaczął się denerwować. Gdyby jakiś znajomy kot zobaczył, jak rozmawia z myszą… taką pyszną, pulchniutką i spokojnie siedzącą przed samym jego pyskiem… Toż to byłby wstyd na całe kocie państwo. – No, zmiataj!

– A ja ci ufam. Nie zjadłbyś mnie – oznajmił Pulpecik, odwrócił się i spokojnym krokiem wrócił do czekającego w norce rodzeństwa. Razem zniknęli w głębi norki.

Mruczek długo patrzył na pusty otwór mysiej nory. Usiłował zrozumieć samego siebie, i niezbyt mu wychodziło. W końcu wzruszył ramionami, przeciągnął się i wyszedł zapolować na jakąś obcą, polną mysz. Miał przeczucie, że tych domowych już raczej nie skosztuje. Ale nie żałował. Całkiem fajne z nich były myszki. I uczenie ich też było dobrą zabawą. Może następne pokolenie też przyuczy. A jeść zawsze może poza domem.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved).

Photo by Gundula Vogel on Pixabay

Historia pierwszego taktaczka

Dawno temu był świat. Był pusty. Nie było w nim ludzi ani zwierząt. Lecz pewnego dnia Bóg zasiał w nim ziarno. Z ziarna wyrósł mały taktaczek. Był malutki. Wyrósł zawinięty w swoje uszy. Kiedy się odwinął, przestraszył się. Było ciemno i zimno, a mały taktaczek był sam na świecie. Rozpłakał się. Każda z jego łez, spadając na ziemię, zmieniała się w gwiazdę. Taktaczek tego nie widział. Płakał, przysłoniwszy oczy łapkami. Ponieważ jednak wszystko ma swój kres, więc taktaczek w końcu przestał płakać. Rozejrzał się wokół i zobaczył mnóstwo innych taktaczków. Ale w górę nie spojrzał. Nie zobaczył tego, co powstało z jego bólu i samotności. A gdyby nawet zobaczył, nie wiedziałby, że to on je stworzył. Pobiegł radośnie do innych taktaczków. Ale one nie przyjęły go. Odwróciły łebki, mówiąc:

– Jesteś inny, nie jesteś jednym z nas.

Pierwszy Taktaczek znów zaczął płakać. Tymczasem pozostałe taktaczki rozbiegły się po całej planecie, założyły miasta. Każdy taktaczek miał wielu przyjaciół. Każdy… Każdy za wyjątkiem Pierwszego Taktaczka. On błąkał się samotny po planecie. Tworzył wielkie dzieła, ale nikt ich nie zauważał. Chodził wśród taktaczków. Rozmawiał z wieloma, ale nie mógł znaleźć zrozumienia. Aż pewnego dnia spotkał taktaczka, który go zaakceptował. I Pierwszy Taktaczek już nie był osamotniony. Odtąd, gdy ogarniał go smutek, myślał:

– Mam przyjaciela. – i uśmiechał się.

A ze wspólnego uśmiechu dwóch taktaczków powstało słońce. I odtąd nikt nie był smutny.


Dedykowane Asi S.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved).

Photo by Petra on Pixabay

Deszcz

– I wtedy na ziemię spadł deszcz. – skończył opowiadać dziadzio.

– A co to był ten deszcz? – spytałam, choć słyszałam tę historię wiele razy.

– Deszcz to taka woda, która nagle wylewała się na ziemię z nieba.

– A co to jest woda?

– To takie coś, co się piło. – próbował wytłumaczyć dziadek. – Ale ja nigdy nie widziałem wody. Mój pradziadek opowiadał, że kiedy był małym chłopcem, ochrzczono go aż jedną kroplą wody. Używano jej wtedy tylko raz w życiu każdego, do chrztu. A ta historia, którą ci opowiedziałem, pochodzi sprzed miliardów lat.

Pożegnałam się z dziadkiem i ruszyłam do spalnika (to takie pomieszczenie, w którym wkłada się słońcoodporne skafandry). Nawet przez słońcoodporny skafander słońce straszliwie paliło. Właściwie postępowałam wbrew prawu, powinnam zaraz pod drzwiami wezwać słońcoodporny, klimatyzowany pojazd. Ale uwielbiałam czuć pod stopami twardy piasek zamiast uginającej się sprężyście podłogi. Wolałam nie myśleć, co by było, gdyby złapała mnie gwiazdycja (służby bezpieczeństwa, kontrolujące daną planetę). Idąc myślałam jak cudowny musiał być chrzest mojego praprapradziadka.

Chciałabym choć zobaczyć wodę, o dotknięciu nawet nie marzyłam. Podobno w muzeum na Plutonie, który nie był jeszcze tak gorący, zachowały się trzy krople najprawdziwszej wody. Ale mimo wszystko ani ja, ani dziadek nie chcieliśmy przeprowadzić się z Ziemi. Niewiele już osób na niej zostało. Razem było nas troje dzieci i pięcioro dorosłych, w tym jeden gwiazdycjant. Merkury i Wenus już spłonęły, Ziemia też była u kresu. Uczeni wyliczyli, że zostało jej jeszcze około pięciu lat życia. Dziadek powiedział, że niedługo mnie odeśle. Sam chciał zginąć wraz z Ziemią. W duchu postanowiłam, że także tak umrę. Nie chciałam odlatywać z Ziemi.

– Znów myślisz o wodzie? – wyrwał mnie z zamyślenia głos Moo. – Lepiej byś pomyślała, kiedy odlatujesz.

– Zostaję.

– Jutro wpakują twojego dziadka w kaftan bezpieczeństwa i odlatujemy stąd. Na Marsa, bo na następnych planetach nie ma już miejsca. Chodź, idziemy spać.

„Tak, odlecimy na Marsa, aby po paru latach uciekać także z niego. Przecież Słońce rozprzestrzenia swe gorąco coraz szybciej”, pomyślałam.

Położyliśmy się. Wyglądało na to, że Honni już śpi. Kiedy jednak Moo zasnęła, usłyszałam szept:

– Mari, śpisz?

– Nie – odszepnęłam. – Nie chcę stąd odlatywać.

– Ja też nie.

– Uciekamy? – zaproponowałam. – Mamy ostatnią szansę.

– Dobra.

Po cichu wstaliśmy. W tym budynku byliśmy tylko my, więc nie groziło nam, że ktoś nas usłyszy. Musieliśmy tylko uważać, żeby nie obudzić Moo.

Honni rozsądnie złapał trochę jedzenia i tromp (urządzenie na energię słoneczną, produkujące pastylki odżywcze). Potem ubraliśmy się w skafandry i po cichu wymknęliśmy się na powierzchnię planety. Szliśmy po gorącym piasku, który parzył, nawet przez skafander.

Minęło kilka dni, a my wciąż szliśmy. Przez pierwsze dwa widzieliśmy latające pojazdy, które nas szukały. Potem zniknęły.

„Ludzie odlecieli”, pomyśleliśmy.

Pewnego dnia, na horyzoncie, na żółtej przestrzeni piachu zobaczyliśmy coś ciemnego. Kiedy do tego doszliśmy, Honni zapytał:

– Co to jest?

– Nie wiem – odpowiedziałam.

Było to coś, co trochę przypominało drzwi. Zamiast guzika otwierającego miało jednak jakąś dziwną wypustkę. Była metalowa i bardzo gorąca. Zaczęliśmy dotykać tego czegoś, choć bardzo nas parzyło. W pewnym momencie poruszyło się to i w wąskiej ramie zobaczyliśmy coś dziwnego. Zaraz za drzwiami, na ziemi, leżał zielony dywan o długich włosach. Trochę dalej widniało niebieskie kółko, a za nim stały dziwne, brązowe słupy, zakończone jakby zieloną kulą.

Niepewnie przestąpiłam ramę i stanęłam na zielonym dywanie. Był miękki i zrobiony z dziwnego materiału. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Honni poszedł za mną. Jak w transie szliśmy naprzód. Szłam pierwsza. Kiedy doszłam do niebieskiego kółka, stanęłam. Dopiero teraz zauważyłam, że nie było ono idealnie okrągłe. Kucnęłam. Lekko dotknęłam go ręką, która zapadła się w głąb.

– To jakiś hologram – powiedziałam do Honniego. – Ręka mi wpadła.

Nagle zobaczyliśmy siedzącą trochę dalej dziewczynkę w towarzystwie kilku łaciatych, białobrązowych stworzeń.

– To chyba roboty – stwierdziłam. – Ciekawe do czego służą, są jakieś dziwne.

– Chodź, spytamy ją o to – zaproponował Honni.

Podeszliśmy do dziewczynki. Coś mi się nie zgadzało w jej wyglądzie, ale nie wiedziałam co. Nagle złapałam Honniego za rękę.

– Honni! Ona nie ma skafandra!

– To pewnie jest jakieś pomieszczenie…

– Bez śluzy? – spytałam z powątpiewaniem i obejrzałam się na drzwi.

Zniknęły. Byliśmy zdumieni, ale podeszliśmy do dziewczynki, zdjąwszy uprzednio skafandry. Nie widziała nas, gdyż siedziała na dywanie tyłem do nas.

– Hej! – zawołał Honni.

Dziewczynka odwróciła się gwałtownie.

– Kim jesteście? – spytała w języku, który, choć był mi obcy, był zrozumiały. Po chwili zrozumiałam, że to staroziemski, język, którego nauczył mnie dziadziuś. Honni uczył się wtedy razem ze mną i dlatego oboje zrozumieliśmy dziewczynkę. – Dziwnie jesteście ubrani.

– Gdzie jesteśmy? – spytałam w tym samym języku.

– Jak to gdzie? Blisko wioski Rawinek.

– Co to jest wioska? – spytałam.

Dziewczynka wytrzeszczyła na mnie oczy i nie odpowiedziała.

– Co to za roboty? – spytał Honni.

– Jakie roboty?

– No, te łaciate.

– To przecież krowy – dziewczynka patrzyła na nas niebotycznie zdumiona.

Jej zdumienie, a także nazwa robotów, nasunęły mi dziwną myśl.

– Jaka to planeta? – spytałam. – Ziemia?

– Oczywiście.

– A który rok?

– 2000.

Popatrzyliśmy z Honnim na siebie. Cofnęliśmy się w czasie o ponad pięć miliardów lat!

– Muszę tu sprowadzić dziadka! – zawołałam.

Tymczasem Honni wytłumaczył dziewczynce, że jesteśmy z przyszłości. Uwierzyła. Zaprowadziła nas do swojej mamy, która uznała, że jesteśmy trochę nienormalni, ale przyjęła nas do siebie. Byliśmy szczęśliwi i prędko nauczyliśmy się żyć w tym świecie. Po roku nikt nie poznałby po nas, że urodziliśmy się w innych czasach.

W tajemnicy przed Honnim wielokrotnie szukałam drzwi, aby sprowadzić tu dziadka. Nigdy ich jednak nie znalazłam. Ale wierzę, że dziadek nie odleciał i albo odnajdzie te drzwi, albo zginie, jak tego pragnął. Wraz z Ziemią.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved). Tę bajkę napisałam dawno temu, w dzieciństwie.

Photo by Olya Adamovich on Pixabay

Gigantyczne cukierki

Magdusia bardzo lubiła słodycze. Może nawet trochę za bardzo. Kiedy mama wracała ze sklepu, dziewczynka biegła w kierunku drzwi. Ale nie po to, żeby rzucić się mamie na szyję, tylko żeby wyrwać jej z rąk torby z zakupami. Potem od razu wysypywała zawartość na podłogę w przedpokoju i gorączkowo przetrząsała, dopóki nie znalazła cukierków, ciasteczek albo czekolady. Magdusia rozrywała wtedy opakowanie i pakowała zdobycz do buzi. Dopiero wtedy robiła się spokojniejsza. Ale tak zupełnie uspokajała się dopiero kiedy pochłonęła ostatniego cukierka, ciasteczko czy czekoladkę.

Mamie to się oczywiście bardzo nie podobało, szczególnie że dziewczynce zdarzało się podczas gorączkowego przetrząsania toreb zniszczyć coś albo rozsypać. Ale jeśli mama nie kupiła nic słodkiego, wówczas było jeszcze gorzej. Magdusia przetrząsała wtedy torby jeszcze bardziej gorączkowo, a kiedy uświadamiała sobie, że słodyczy nie ma, zaczynała krzyczeć, płakać i rzucać się wśród rozsypanych zakupów, gniotąc je i miażdżąc swoim ciałem.

Tak było do dnia, kiedy mama przyniosła ze sklepu paczkę nowych, nieznanych jeszcze Magdusi cukierków. Dziewczynka swoim zwyczajem błyskawicznie rozerwała torebkę i złapała pierwszego cukierka, zamierzając rozwinąć papierek i wsadzić go do buzi. Ale cukierek po odpakowaniu nagle zaczął się robić większy i większy. Zanim dziewczynka zdążyła zbliżyć go do buzi, okazał się już za duży, żeby się do niej zmieścić. Spróbowała go ugryźć, ale stał się już większy od jej głowy i ciągle rósł. Magdusia wyciągnęła drugiego, ale stało się z nim dokładnie to samo. I z kolejnymi.

Dał się słyszeć huk i coś posypało się na głowę dziewczynki. To pierwszy cukierek przebił sufit mieszkania. Dziewczynka, upuściwszy prawie już pustą paczuszkę, z niepokojem spojrzała w górę, na zaokrąglone boki otaczających ją olbrzymich cukierków. Chyba już nie rosły – złączyły się zaokrąglonymi bokami nad głową Magdusi, tworząc na dole swoisty labirynt przejść. Miejsca, gdzie cukierki się łączyły, tworzyły magicznie wyglądający strop.

Nigdzie nie było widać mamy. Ani mebli, ani w ogóle niczego innego niż cukierkowy labirynt. Magdusia ruszyła w kierunku, w którym powinny być drzwi – i mama. Ale przejścia między cukierkami wszędzie były takie same i dziewczynka bardzo szybko się zgubiła.

Była głodna, chciało jej się pić i coraz bardziej się bała. Spróbowała polizać ścianę swojego cukierkowego więzienia, ale tylko obtarła sobie język. Spojrzała w dół, ale podłoga też nie była już podłogą. Co prawda nadal była płaska, ale stała się lepką powierzchnią, najwyraźniej również zrobioną z cukierków. Przez tą chwilę, którą Magdusia poświęciła na próby polizania ściany, kapcie dziewczynki przykleiły się do podłoża.

– Mamo! – zaczęła krzyczeć, ale krzyki nic nie dały. Zdjęła kapcie, ale skarpetki też się przykleiły. Dopiero po ich ściągnięciu udało się dziewczynce ruszyć z miejsca. Przy każdym kroku czuła i słyszała lepkie ćlamnięcia, ale mogła się poruszać naprzód.

Tyle tylko, że nie wiedziała, dokąd iść. Wszędzie dookoła były cukierkowe ściany. Bała się usiąść, żeby nie przykleić się jeszcze bardziej, więc szła i szła, i szła, coraz bardziej zmęczona i zagubiona. Wreszcie w jednym z cukierkowych pomieszczeń zauważyła, że coś leży na ziemi. To była torebka po cukierkach. Ta sama, z której Magdusia wyciągnęła łakocie, które teraz były ścianami jej więzienia.

Dziewczynka podniosła torebkę. W środku był jeden, ostatni cukierek. Magdusia, zmęczona i już nie mająca nadziei na wydostanie się z pułapki, usiadła na ziemi. Było jej już wszystko jedno, czy się przyklei. Obejrzała dokładnie torebkę i odkryła, że z tyłu napisano wielkimi literami napis „Instrukcja. Przeczytać przed otwarciem”.

Co prawda już było trochę za późno, no ale lepiej późno niż wcale, więc dziewczynka zaczęła czytać.

„W żadnym wypadku nie odpakowywać więcej niż jednego cukierka na raz. Może to skutkować nieprzewidzianymi zachowaniami w postaci niepowstrzymanego rośnięcia i sklejania się cukierków. Po odpakowaniu cukierek zacznie rosnąć – kiedy osiągnie optymalny rozmiar, należy trzykrotnie stanowczym tonem powiedzieć: STOP. W żadnym wypadku nie należy pozwolić, by cukierek urósł do rozmiarów większych niż 5 centymetrów. Jeśli tak się stanie, chip pozwalający na kontrolę rozmiarów znajdzie się zbyt głęboko i przestanie działać.”

Magdusia przerwała czytanie. Na chwilę zyskała nadzieję, że cukierki da się jakoś zmniejszyć, ale po przeczytaniu ostatniego zdania znowu ją straciła.

„Zjedzenie nadmiernie powiększonych cukierków może skutkować chorobą. W przypadku powiększenia się cukierka ponad podaną wielkość należy mocno nacisnąć jego górną część – cukierek zacznie się wtedy zmniejszać. Zmniejszanie można zatrzymać słowem STOP.”

Czyli jednak było jakieś rozwiązanie. Tylko jak dostać się na górną część cukierka? Magdusia spojrzała w górę na sklepiające się nad jej głową słodkości. Nie, z całą pewnością nie zdoła się dostać na górę. Czytała więc dalej.

„W przypadku utworzenia się sklejonego z cukierków labiryntu, należy przebić cukrową podłogę dokładnie w miejscu otworzenia paczki z cukierkami – pod nią znajdować się będzie przycisk bezpieczeństwa, który należy nacisnąć”.

Na tym instrukcja się kończyła. Magdusia uderzyła mocno ręką w miejsce, gdzie leżała przedtem torebka po cukierkach. Ale to nic nie dało – podłoga nie dała się przebić. Podobnie nie pomogło tupnięcie nogą ani mocny podskok. Wbicie palca też nie – powierzchnia była zbyt twarda, żeby dać się przebić w ten sposób. Po wypróbowaniu wszystkich możliwości dziewczynce przyszło do głowy już tylko jedno – lizać podłogę tak długo, aż lepka warstwa stanie się cieńsza. Więc położyła się na ziemi i zaczęła lizać. Lizała i lizała, a w podłodze powoli zaczynał robić się mały dołek. Język bolał ją coraz bardziej, a na lizanej powierzchni pojawiły się nawet czerwone plamki krwi. Było strasznie, ale dziewczynka nie miała wyboru, więc lizała dalej. W końcu przez coraz cieńszą warstwę cukierka zaczął przebijać czerwony przycisk. Magdusia jeszcze raz uderzyła w to miejsce i tym razem podłoga w końcu pękła. Dziewczynka z ulgą wcisnęła przycisk i czekała, co się dalej stanie.

Cukierki zaczęły powoli maleć. W cukierkowym suficie ukazała się dziura, najpierw malutka, a potem coraz większa. Dziewczynka zaczęła widzieć wokół siebie przedpokój swojego domu. A właściwie to, co z niego zostało – pogruchotane sprzęty i dziurę w suficie. Przedpokój nie miał też już ścian – łączył się bezpośrednio z kuchnią, łazienką i salonem, a w ścianie kuchni ziała wielka dziura, przez którą widać było drzewo za oknem.

Magdusia na widok mamy, odsłoniętej przez malejące cukierki, rzuciła się jej na szyję. Przerażona mama złapała dziewczynkę w ramiona i stały tak bardzo długi czas, wtulone jedna w drugą, aż cukierki całkiem zniknęły. Wreszcie mama powiedziała:
– No to teraz czeka nas długi remont. Ale najważniejsze, że obie jesteśmy całe i zdrowe.

Magdusia nic nie powiedziała, przytuliła się do mamy jeszcze mocniej, wdzięczna za brak wymówek i pretensji. Po wielu miesiącach mieszkanie udało się doprowadzić do poprzedniego stanu. A dziewczynka już nigdy więcej nie tknęła cukierków. Ani żadnych innych słodkości.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved).

Photo by Tariq Abro on Pixabay

O księżniczce, która chciała za bardzo

Kalla zawsze była niecierpliwa. Wada ta, kłopotliwa u wszystkich, u księżniczek bywa prawdziwym przekleństwem. A Kalla była księżniczką.

Kiedy skończyła 16 lat, jak nakazywał odwieczny zwyczaj, król kazał zbudować olbrzymią górę ze szkła, najął groźnego smoka i zamknął Kallę w wieży zbudowanej na samym szczycie góry, po czym rozesłał wici po sąsiednich królestwach, że jego córka czeka na ratunek.

Księżniczka chętnie pozwoliła się zamknąć, z zadowoleniem rozmyślając o cudownym księciu, który ją wyzwoli.

Ale mijały dni i tygodnie, a żaden książę się nie zjawiał. Kalla zaczęła się nudzić. Co z tego, że miała luksusową wieżę, ogromną bibliotekę do własnej dyspozycji, a nawet psa i kota do towarzystwa? Cóż z tego, że gołębią pocztą przychodziły codziennie listy od rodziców, a także od przyjaciółki z sąsiedniego królestwa, również zamkniętej w swojej wieży? Jak długo można siedzieć i czekać, choćby w najbardziej luksusowych warunkach? Gdzie ci książęta?

Aż wreszcie pewnego dnia pod szklaną górą pojawił się książę. Stanął i w zamyśleniu popatrzył na śliską stromiznę. Księżniczka z nadzieją zerkała w dół, robiąc wdzięczne minki i przeczesując palcami włosy. Ale książę wzruszył ramionami, wskoczył na konia i odjechał. Kalla uznała, że to jej wina. Nie starała się wystarczająco.

Kiedy po jakimś czasie pojawił się kolejny książę, była lepiej przygotowana. Ubrana w najlepszą suknię siedziała na parapecie okna, wdzięcznie wystawiając odsłonięte kolanko. Ale książę tylko zerknął w przelocie i pojechał dalej.

Kolejny nawet się zatrzymał. Ba, nawet podjął trud wspinaczki. Ale rzemieślnik najęty przez króla dobrze wykonał swoją robotę. Góra była śliska jak trzeba, bez jakichkolwiek występów czy zadr. Księciu udało się wejść w górę na pół metra, po czym się ześlizgnął. Księżniczka z zapartym tchem obserwowała jego działania. Spróbował drugi raz, ale tym razem noga omsknęła mu się już po kilkudziesięciu centymetrach. Trzeci raz już nie próbował, wskoczył na konia i pojechał szukać niższej góry. Może siedząca na niej księżniczka będzie nawet brzydsza, ale przynajmniej łatwiej dostępna.

Kalla była zła. Na ojca, na górę, na książąt, którzy tak szybko rezygnowali. A przecież żaden z nich nawet jeszcze nie zobaczył smoka!

Kiedy więc przybył kolejny konkurent, księżniczka uznała, że nie warto czekać. Pozwoliła mu się chwilę powspinać, ale kiedy zauważyła, że on również zjeżdża, wyskoczyła z wieży i siłą rozpędu zjechała po zboczu szklanej góry prosto w ramiona księcia. Nawet nie zdążył jej złapać. Widząc zjeżdżającą księżniczkę, czym prędzej wskoczył na konia i pognał byle dalej.

Rozczarowana (i lekko poobijana) Kalla wróciła więc na wieżę (każda szklana góra ma tajne drzwiczki ze schodkami, ale większość książąt na szczęście o tym nie wie). Księżniczka uznała, że winny ucieczki księcia jest smok. Biedak, na pewno się przestraszył, widząc wychylającą się zza góry wielką, czerwoną bestię.

Przy kolejnym księciu Kalla zaczęła więc od zjechania w kierunku smoka. Z całym impetem spadła biednemu gadowi na łeb, powodując tym jego omdlenie (pięćdziesięciokilogramowa księżniczka zjeżdżająca z dużą prędkością z wysokości trzystu metrów naprawdę swoje waży).

Ale książę, zamiast złapać Kallę w objęcia i uwieźć do swego królestwa, uciekł z krzykiem tak szybko, że nawet nie zdążył wskoczyć na konia. Jego dzielny rumak, choć był ogierem z najlepszych stajni, miał duży problem, żeby dogonić swojego pana.

I znów księżniczka wróciła do wieży jak niepyszna. Po wysłuchaniu bury od smoka, który powiedział jej, co myśli o zjeżdżaniu na jego łeb, zwinęła się w obrażony kłębek na kanapie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ci wszyscy książęta są tacy beznadziejni. Tacy… niemęscy. Nie dość, że ich we wszystkim wyręczała, to oni i tak nie byli gotowi wieźć jej do swego królestwa.

Kalla stwierdziła, że ma dość. Przestała siadać w oknie, przestała wyglądać. Zakopała się w bibliotece, ucząc się, czytając, pisząc. Było jej całkiem dobrze, choć czasem trochę tęskniła za towarzystwem.

Nie widziała nawet kilku czy kilkunastu książąt, którzy, popatrzywszy na puste okno wieży, doszli do wniosku, że księżniczkę już dawno ktoś uratował i odjechali szukać innych wież.

Wreszcie pewnego dnia pogrążona w ciekawej lekturze Kalla usłyszała jakieś dziwne stukanie. Podbiegła do okna wieży. U stóp góry zobaczyła księcia, trzymającego w rękach czekan. Powoli wykuwał sobie stopnie w zboczu góry i piął się wzwyż.

Księżniczka zasiadła więc w oknie i obserwowała jego zmagania. Nie zachęcała go, nie wdzięczyła się. Nie uważała, żeby było warto. Czekała, aż się zniechęci, jak inni. Ale książę się nie zniechęcał. Piął się coraz wyżej. Wreszcie zatrzymał się na odpoczynek na jednym z wykutych przez siebie stopni. Usiadł i siedział. Zdaniem księżniczki – stanowczo za długo. Więc zrobiła to co zwykle – zjechała do niego. Ale książę, zamiast porwać ją w ramiona, zszedł kilka stopni w dół. Kiedy zaczęła go gonić, zszedł kolejne. I kolejne. Rzuciła mu się na szyję, ale on odepchnął ją lekko. Nie uciekł, to prawda, ale i nie pozwalał jej się zbliżyć. Z czasem zbudował mały warsztacik gdzieś w okolicy.

Księżniczka wróciła do wieży. Pokrzykiwała do niego czasem, a on z rzadka odpowiadał.

I tak mijał czas. W okolicy nie pojawiali się już książęta. Kalla znów zajęła się spokojnym życiem w swojej wieży, marząc, że pewnego dnia książę porzuci swój warsztacik i znów zacznie się wspinać. I rzeczywiście, pewnego dnia pojawił się pod wieżą. Nawet wszedł na wykute uprzednio schodki. Uderzył raz kilofem i usiadł, po czym zszedł i wrócił do swojej chatki, żeby następnego dnia przyjść znowu. Królewna miała dosyć. Zdawała sobie sprawę, że w tym tempie nie ma szans, żeby dostał się do niej w skończonym czasie. Więc znów zrobiła to samo, choć przecież wiedziała, jak to się skończy.

I faktycznie, kiedy zjechała w jego ramiona, książę ją złapał. A potem odstawił na ziemię, odwrócił się i odszedł. Porzucił swój warsztacik i zniknął gdzieś w lesie. Nie wiadomo, czy jeszcze wróci. Kalla weszła znów na wieżę, wzdychając ciężko. Tęskniła za nim, choć zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczy.

Już wiedziała, że nikt się do niej nie dostanie. Góra była zbyt śliska, a ona zbyt brzydka i zbyt mało warta, żeby komuś chciało się wspinać, a co dopiero pokonywać smoka.

Wiedziała już, gdzie popełniła błąd. Książąt nie należy wyręczać. Jeśli zniechęcą się sami to trudno. Ale znacznie bardziej przerażające od szklanej góry, złego smoka czy wysokości są dla książąt księżniczki, które same wskakują im w ramiona.

* * *

Czy Kallę ktoś w końcu uratował? Nie wiem tego. Ale szczerze wątpię. Po królestwie rozeszła się już bowiem wieść, że w tej właśnie wieży mieszka księżniczka, która chce za bardzo i książęta bardzo się pilnowali, żeby się w tej okolicy nie pokazywać. Ale nie żałujcie jej. Sama zapracowała na swój los.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved).

Photo by Caroline Sattler on Pixabay

Poezja starych studni

„Poezja starych studni, zepsutych zegarów,
Strychu i niemych skrzypiec pękniętych bez grajka,
Zżółkła księga, gdzie uschła niezapominajka
Drzemie – były dzieciństwu memu lasem czarów…

Zbierałem zardzewiałe stare klucze… Bajka
Szeptała mi, że klucz jest dziwnym darem darów,
Że otworzy mi zamki skryte w tajny parów,
Gdzie wejdę – blady książę z obrazu Van Dycka.

Motyle-m potem zbierał, magicznej latarki
Cuda wywoływałem na ściennej tapecie
I gromadziłem długi czas pocztowe marki…

Bo było to jak podróż szalona po świecie,
Pełne przygód odjazdy w wszystkie świata częście…
Sen słodki, niedorzeczny, jak szczęście… jak szczęście…”

L. Staff „Dzieciństwo”

Dzisiaj jestem tylko wspomnieniem

„Dzisiaj jestem tylko wspomnieniem,
Echem dziecięcych twych lat.
Kiedyś byłam Twoim marzeniem,
Do mnie należał świat.
Świat Twoich zabaw, myśli i słów,
Pierwszych radości i pięknych snów.
Dzisiaj, gdy przymkniesz oczy
Na szarym pamięci tle,
Pośród wyblakłych przeźroczy,
Zobaczysz właśnie mnie.
Jestem twoją bajką, jestem twoją bajką,
Jestem bajką twoich snów.

Byłam twoją smutną księżniczką,
Do mnie biegłeś przez las.
Szeptałeś – wyznam Ci wszystko,
Zatrzymaj bajkowy czas.
Czas naszych zabaw, myśli i słów,
Pierwszych radości i pięknych snów.
Dzisiaj, gdy przymkniesz oczy,
Na szarym pamięci tle,
Pośród wyblakłych przeźroczy,
Zobaczysz właśnie mnie.
Jestem twoją bajką, jestem twoją bajką
Jestem bajką twego snu.

Kiedy pożegnasz już bajkę,
Bajkę dziecięcych twych lat,
Zamkniesz za sobą furtkę
W zaczarowany świat.
Świat Twoich zabaw, myśli i słów,
Pierwszych radości i pięknych snów.
Dzisiaj, gdy przymkniesz oczy,
Na szarym pamięci tle,
Pośród wyblakłych przeźroczy,
Zobaczysz właśnie mnie.
Jestem twoją bajką, jestem twoją bajką
Jestem bajką twego snu”.

Z. Sośnicka „Pożegnanie z bajką”

Czytaj dalej