Improwizacja i duchowość

Przez ostatnich kilka dni uczestniczyłam w warsztatach z improwizacji wolnej. Nie pierwszy raz zresztą. Wracam tam co jakiś czas, bo te warsztaty bardzo otwierają, pomagają odnaleźć spontaniczność, która w codziennym życiu gdzieś się gubi, pozwalają odpuścić kontrolę. To ostatnie jest czymś, na co rzadko człowiek może sobie pozwolić. Nie kontrolować się, nie zastanawiać, co sobie inni pomyślą, po prostu być sobą i być z tym w pełni akceptowanym. Bo takie warsztaty niosą w sobie również pełną akceptację ze strony grupy. Nie zgodę na wszystko, a właśnie akceptację.

Religia a improwizacja

Do tej pory warsztaty były całkowicie odcięte od jakichkolwiek religii. Dla każdego. I tak powinno – moim zdaniem – być. Niestety, w tym roku było inaczej, i to mi się nie podobało.

Jestem katoliczką. Nie obnoszę się specjalnie ze swoją wiarą, ale i się z nią nie ukrywam. Mimo że nie należę do żadnych wspólnot i rzadko uczestniczę w wielkich wydarzeniach religijnych, jako że nie lubię tłumu, to jednak wiara jest czymś dla mnie ważnym i realnie obecnym, przeżywalnym.

W tym roku na warsztatach pojawiły się elementy medytacji wschodnich, wschodnia muzyka jako akompaniament do niektórych ćwiczeń. Nie było to bardzo nachalne, poza jednym ćwiczeniem, ale bardzo mnie to wybijało i nie pozwalało się rozluźnić, bo budziło w mojej duszy konflikt. Z jednego ćwiczenia, które było typową, wziętą ze wschodu medytacją, po prostu się wycofałam i wyszłam na ten czas poza salę. Inne – zwykłą „siedzącą” medytację – starałam się potraktować jako modlitwę, choć bardzo mi w tym przeszkadzała muzyka.

Kiedy podzieliłam się swoimi wątpliwościami z prowadzącym zajęcia, usłyszałam, że przecież mógłby o czymkolwiek powiedzieć, że jest ćwiczeniem wymyślonym przez Osho. I że przecież istnieje medytacja chrześcijańska.

Tak, to prawda. Tylko że to prawda osoby niewierzącej.

Medytacja wschodnia vs medytacja chrześcijańska

Przede wszystkim w dużej mierze problemem nie był fakt pochodzenia ćwiczeń od Osho, a ich forma. Nie da się medytacji wschodnich przełożyć na medytację chrześcijańską. Są różne co do zasady. Medytacja wschodnia, duchowość wschodnia wiąże się z ideą „roztopienia się”, swoistego wtopienia we wszechświat, pewnej zatraty siebie. Duchowość chrześcijańska, katolicka, wiąże się z połączeniem z Bogiem. Różnica jest drobna, ale znacząca – w duchowości chrześcijańskiej nasza osobowość, nasze „ja” jest ważne. My nie stapiamy się z Bogiem, my się z nim łączymy, mamy dążyć do stania się jednością z Nim, ale przy jednoczesnym pełnym zachowaniu naszego „ja”, naszej indywidualności. Nie roztapiamy się w Nim, a trwamy przed Nim, przy Nim, w Nim. Dlatego tych dwóch medytacji, dwóch religii, nie da się połączyć. Są w samym swoim rdzeniu sprzeczne.

W ostatnich czasach w naszym kraju trwa moda na duchowość wschodnią. Wszędzie się mówi o zaletach uprawiania jogi, o medytacjach. Większość ludzi nie wnika w religijny wydźwięk tych praktyk. Wielu katolików nie zdaje sobie nawet sprawy, że uprawianie jogi jest grzechem ciężkim, przeciwko pierwszemu przykazaniu. Tak, nawet jeśli traktować ją tylko jako gimnastykę.

Nie chcę brać udziału w ćwiczeniach mających cokolwiek wspólnego ze wschodnimi religiami nie dlatego, że kościół tego zakazuje, nie dlatego, że wiem, że to grzech. Nie chcę brać w tym udziału, bo sama odczuwam to jako niewłaściwe i złe.

Trans i odblokowywanie kanałów

W medytacjach wschodnich pojawia się najczęściej element wprowadzania w trans, który jest pierwszym krokiem do „roztopienia się”, do pewnej zatraty „ja”. Służy temu specyficzny rytm muzyki, specyficzne oddychanie, pewnie jeszcze wiele innych elementów, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy. To są rzeczy techniczne, ale jednocześnie naprawdę działające, choćby z przyczyn uzasadnionych naszą ludzką fizjologią. Z tego względu nie da się odciąć ćwiczeń pochodzących z kultury wschodu od ich duchowości. Specyficzne pozycje jogi, służące „odblokowaniu czakr” czy czemuś podobnemu, faktycznie odblokowują pewne kanały w człowieku. Problem w tym, że nie wszystkie kanały powinny być odblokowywane.

To tak jak z domem. Dom, który ma pozamykane na kłódki okiennice, drzwi, jest domem bezpiecznym, ale nie jest domem szczęśliwym. Jest w jakiś sposób ponury i przerażający, pełen strachu. Dom, który nie ma w ogóle drzwi i okien, tylko otwarte na oścież otwory, również nie jest domem bezpiecznym. Może być jasny, wesoły i w jakiś sposób szczęśliwy, ale nie zapewnia poczucia bezpieczeństwa i również jest pełen strachu, choć w innym wymiarze. Dom, taki prawdziwy, ma drzwi i okna, które można otwierać i zamykać. Ma takie, których nie otwiera się nigdy, bo wiadomo, że prowadzą na śmietnik czy coś podobnego. Ma takie, które otwarte są zawsze, wnosząc do niego świeże powietrze. Ale każde z nich można zarówno otworzyć, jak i zamknąć. Kanałów, otwartych przez jogę czy inne ćwiczenia duchowości wschodu, zamknąć się nie da. Pozostają otwarte, i choć początkowo wydaje się, że wpuszczają świeże powietrze, to z czasem mogą (i najczęściej to robią) wpuszczać również brud i ohydę.

Stawanie się sobą

Stworzył mnie Bóg. Stworzył mnie taką, jaka jestem, niepowtarzalną jednostkę z moim specyficznym i jedynym w swoim rodzaju odbiorem świata, z konkretnymi cechami charakteru, z konkretnymi zaletami i wadami. Tak, wadami też. Wadami, które prowadzą mnie do Niego, kiedy uczę się nad nimi pracować i je przezwyciężać. Gdybym była idealna, doskonała, nie potrzebowałabym Boga. Nie wszystkie problemy i trudności, których doświadczam, postawił przede mną Bóg. Niektóre postawili ludzie – inne jednostki obdarzone wolną wolą, a tym samym możliwością zarówno pomagania, jak i krzywdzenia.

Wiesz, że ponoć ze statystycznego punktu widzenia to konkretne połączenie atomów, którym jesteś, jest niemożliwe? Że konkretne połączenie aminokwasów, tworzące białko, które jest podstawowym budulcem życia, jest tak mało prawdopodobne, że właściwie niemożliwe? A jednak jestem, jednak jesteś. A skoro tak, skoro twoje i moje istnienie jest tak bardzo nieprawdopodobne, tak bardzo niemożliwe, to czy ma sens idea, że taka unikalna jednostka powstała tylko po to, aby się roztopić we wszechświecie? Zostaliśmy stworzeni po to, by trwać, by być sobą – takim jakim stworzył nas Bóg. Co absolutnie nie znaczy, że takim, jakim jesteś w tej chwili.

Naszym celem, naszym zadaniem na tym świecie, jest odkrywać samego siebie, stawać się coraz bardziej sobą, takim, jakiego wymarzył mnie Bóg. I pomagać w tym innym ludziom. To oznacza, że muszę się wciąż rozwijać, wciąż uczyć, wciąż pytać Boga, jaką chce mnie mieć.

Warsztaty, o których mówiłam na początku, zawsze były dla mnie służącym do tego narzędziem. Pozwalały zetknąć się z samą sobą, zobaczyć, jaka jestem, dostrzec, gdzie mam niezaleczone rany. Medytacje wschodnie mi w tym nie pomogą, czuję to całą sobą. Zresztą nie były to tylko moje odczucia, kilka osób, z którymi rozmawiałam, również nie było zbyt zadowolonych z tego ćwiczenia, choć z innych przyczyn.

Warsztaty a jasność wykorzystywanych narzędzi

Nie obchodzi mnie, jakie są wierzenia i przekonania osoby prowadzącej zajęcia. Może być wegetarianinem, buddystą, muzułmaninem, katolikiem, kimkolwiek. Akceptuję taką osobę jako człowieka. Ale te wierzenia i przekonania nie powinny wpływać na same zajęcia. A jeśli wpływają, to powinno to być jasno zaznaczone. Że warsztaty oparte są o duchowość wschodnią. I wtedy, przychodząc na nie, wiem, na co się decyduję. Przy czym nie chodzi tu o samą deklarację – jestem buddystą to prowadzę warsztaty buddyjskie, jestem katolikiem to prowadzę katolickie. Nie. Mam kolegę, który prowadzi warsztaty z improwizacji, choć jest to zupełnie inny rodzaj improwizacji. Kolega jest katolikiem i śmieje się czasem, że te warsztaty służą ewangelizacji. Ale tak naprawdę – są całkowicie świeckie. Nie pojawia się tam nic, co by mogło stać w sprzeczności z moralnością czy duchowością kogokolwiek. Nie ma modlitwy przed rozpoczęciem czy po zakończeniu warsztatów (no chyba że po moim tekście kolega postanowi coś takiego wprowadzić 😉 ). Bo warsztaty są dla wszystkich. Więc nie o deklarację jako taką tu chodzi. Tylko o to, co się na takich zajęciach dzieje.

Nie wiem, czy jeszcze na te zajęcia wrócę. Dużo mi dały – nawet i tym razem – od strony psychologicznej, pomogły mi wiele rzeczy w sobie przezwyciężyć, wiele zrozumieć. Poznałam wielu wspaniałych ludzi. Ale nie chcę być narażona na kontakt z duchowością wschodu. Czuję, że jest dla mnie zła. Czuję, że ten kontakt otwiera we mnie to, co nie powinno być otwierane. Mam tarczę – jest nią Bóg – ale czym innym jest zasłanianie się tarczą wtedy, kiedy zostanę zaatakowana, a czym innym – włażenie prosto pod miecze z nadzieją, że tarcza mnie ochroni.

Skupienie a religia

Naprawdę można się wyciszyć, rozluźnić czy skupić bez użycia metod związanych z jakimikolwiek religiami. Ja, kiedy chcę się wyciszyć, idę do kościoła przed Najświętszy Sakrament. Ale równie dobrze mogę po prostu usiąść w ciszy na oknie i zapatrzyć się w poruszające się w powiewach wiatru liście drzewa albo wsłuchać się w muzykę, w Bacha czy w Mozarta. Ich muzyka jest pozareligijna (ok, nie cała – ale w jakiejś części taka jest), nikogo nie razi, a przynosi w sobie spokój i harmonię. Są też inne pozareligijne utwory, które ją przynoszą, niekoniecznie z muzyki poważnej. Można się wyciszyć i skupić, nie podpinając tych działań pod medytację. Tak jak joga nie jest jedynym sposobem w jaki można się gimnastykować i rozciągać. Wszystko sprowadza się tu do równowagi – za którą zresztą optuje również wschodnia duchowość. Jeśli zajęcia są pozareligijne, niech takie będą. A jeśli zawierają treści związane z konkretną duchowością – niech to będzie konkretnie zaznaczone. Tak, żebym jako uczestnik – miała wybór.



* * *

Muszę dodać, że tekst pisałam przed ostatnimi zajęciami. Cóż, ostatnie zajęcia były zupełnie bez muzyki, jeśli nie liczyć tej, którą tworzyliśmy sami. Ale poza kilkoma znaczącymi spojrzeniami (np. kiedy koleżanka wspomniała, że jej się medytacja podobała), nie zostałam za swój wpis ukarana 😉 Dlatego wkrótce powstanie wpis „rehabilitacyjny” w którym napiszę o tym, co było dobre. Bo było tego dużo, i dużo więcej niż złego. Ale jak to w życiu – to co nam się nie podoba, najbardziej rzuca się w oczy…

„Jutro ma na imię Bóg. O modlitwie bardzo osobiście”. Paweł Krupa OP

Trafiłam na tę książkę zupełnie przypadkiem. Przejrzałam, kupiłam i… nieprzeczytaną odłożyłam na półkę, gdzie przeleżała pewnie z pół roku. Aż wreszcie na nowo wpadła mi w łapki.

Książka, jak wskazuje tytuł, mówi o modlitwie. Ale nie o „odklepywaniu paciorków”. O modlitwie prawdziwej, takiej, która jest relacją, rozmową z Bogiem. I jednocześnie – o życiu, które samo w sobie jest modlitwą.

Bóg jest inny niż myślisz

Bóg naszych modlitw nie potrzebuje – to my ich potrzebujemy. Na tę myśl natknęłam się już wielokrotnie wcześniej, ale dopiero podczas czytania tej książki przemówiła do mnie naprawdę. Zobaczyłam to, co przeczuwałam już od dawna. Że Bóg jest Kimś więcej niż to, czego się nas uczy w kościele czy na religii. Jest Kimś nie tylko niewyobrażalnie większym od człowieka, ale i niewyobrażalnie innym. Tak innym, że Jego wola może być dla nas całkiem niezrozumiała. On nie chce zła, ale czasem poprzez to zło nas prowadzi – do większego dobra. Tak jak było z Jezusem na Krzyżu.

„[…] kiedy przystępuję do Niego, muszę mieć w sobie zgodę, że to On wyznacza zasady, że On jest, który Jest. Mogę mieć kapitalny pomysł na Pana Boga, ale On jest, jaki Jest, zupełnie niezależny od moich oczekiwań, i ja nie mam wpływu na to, jaki On jest. To samo zresztą dotyczy relacji z drugim człowiekiem. Najlepsza postawa wobec Boga i drugiego człowieka to pokora – ja muszę się pokornie zgodzić na to, że ten człowiek i ten Bóg są inni niż moje o nich widzimisię. Inaczej nie spotkam się z nimi, inaczej spotkam się albo z samym sobą, albo z jakimś moim wyobrażeniem, ale to nie będzie Bóg czy mój bliźni” (s. 89-90)

Powyższy fragment jest jednym z tych, które najbardziej mnie poruszyły. Także dlatego, że całkiem niedawno sama złapałam się na dorabianiu sobie wyobrażeń do człowieka. Próbowałam ustawiać innych pod swoje dyktando i frustrowałam się, że to nie działa. Co więcej – nie działało nawet wówczas, kiedy te osoby faktycznie robiły to, o co je prosiłam. Chciałam, żeby było tak, jak ja chcę. Myślałam o samej sobie, o tym, żeby mnie było wygodnie, a zupełnie zapomniałam o tym, że wygodnie musi być również drugiemu człowiekowi. I w ten sposób, zamiast poznawać drugiego człowieka, zamiast uczyć się tego, jaki jest i na tej podstawie decydować, czy chcę się z nim przyjaźnić, budować jakąś relację, wplątywałam się w setki wyobrażeń i oczekiwań. A potem się zawodziłam, bo okazywało się, że jest inaczej niż chciałam.

…i człowiek też

Zabrakło mi pokory. Zabrakło mi ciekawości drugiego człowieka, zabrakło mi cierpliwości, by tego człowieka poznać. Bo przecież prościej było założyć, że jest taki czy owaki, i potem wciskać go na siłę w moje ramki, frustrując się, że nie zawsze chce się w nie zmieścić. Jak często robicie to samo? Jak często oczekujecie, że druga osoba będzie działała tak, jak chcecie, bo przecież to oczywiste, że tak trzeba zareagować? Bo przecież on czy ona „powinni wiedzieć”?

Przyjąć drugiego człowieka takim, jaki jest, jest trudno. Tym trudniej, im jest nam bliższy. Bo im jest bliższy, tym więcej mamy wyobrażeń na jego temat, ale również na temat roli, którą w naszym życiu gra (męża, matki, przyjaciela). Wyobrażenia budujemy sobie na podstawie stereotypów, na podstawie relacji, w których przez całe nasze życie byliśmy, wreszcie na podstawie tego, co o danej osobie wiemy. Tylko często zapominamy, że każdy z nas się zmienia. Że może nie jest już tą osobą, którą był kiedyś. A my może nie mieliśmy czasu albo okazji, żeby przyjrzeć mu się na nowo, z nową ciekawością. Żeby dać mu szansę być sobą – takim, jaki w danym momencie jest.

Nic nie jest oczywiste

Czasem budujemy nasze wyobrażenia na czym innym. Na nas samych i na naszych marzeniach i chęciach. Zakładamy, że druga osoba jest w jakiś sposób taka jak my, że powinna podobnie czuć, podobnie rozumować, podobnie reagować. Że powinna znać nasze pragnienia i potrzeby, nawet jeśli ich nie wypowiemy, bo przecież są oczywiste. Tymczasem nawet jeśli ktoś jest nam bardzo bliski, przecież może być przy tym zupełnie inny niż my. Może nigdy nie wpaść na to, że nasze potrzeby czy oczekiwania są takie, a nie inne. A nawet kiedy je wypowiemy, może po prostu nie chcieć ich spełniać. Ma do tego prawo. Jest wolny. A cudza wolność, choć w jakiś sposób piękna, jest też troszeczkę przerażająca. Bo ten ważny dla nas człowiek może przecież odejść…

Wolność po szpaczemu

Kilka lat temu znalazłam na podwórku ptaszka. To był młodziutki szpak, pisklak. Miał gruby, przezroczysty brzuszek, czerwony nieopierzony kuperek i uszkodzoną łapkę. Jego rodzice uznali, że jest niepełnowartościowy. A może po prostu wypadł z gniazda. W każdym razie – został.

Pisklę szpaka w koszyczku
Skirli

Nadałam mu imię Skirli, bo wydawał odgłosy, które brzmiały dla mnie jak skirlenie. Ptaszek szybko zrobił się bezczelny. Rozdziawiał dziobek i żądał, żeby go nakarmić. Coraz częściej wychodził z prowizorycznego gniazda w koszyczku. Uczyłyśmy go latać i polować na muchy. Był pojętnym uczniem. Myślałam, że zostanie z nami na zawsze, że będzie latał swobodnie, przylatywał na wołanie i siadał na ręku.

Pisklę szpaka z rozłożonymi skrzydłami, siedzące na ludzkiej ręce
Nauka latania.

Mały cwaniaczek nawet z psem i kotem się dogadał (wtedy nie miałam jeszcze teriera… z terierem to by nie przeszło). Czuł się z nami bezpiecznie, ufał nam.

Średniej wielkości piesek leżący na trawie, patrzący z ciekawością na siedzącego dość blisko młodego szpaka
Menuet i Skirli

Koszta wolności

A potem wydarzył się wypadek. Skirli ćwiczył latanie i uznał, że na razie nie ma ochoty wracać. Usiadł sobie na drzewie i siedział. Więc zostawiłyśmy go tam. Wiedziałyśmy, że wróci. Niestety, na naszym podwórku żyły też inne ptaki. Nie wiemy, co go dopadło, ale prawdopodobnie była to dzierzba. Usłyszałyśmy jego krzyk i to uratowało mu życie. Ale został kaleką. Stracił oko i miał okropnie poharatany dziób. Skończyły się loty i polowania. Zamiast luzem, jak wcześniej, zaczęłyśmy go trzymać w prowizorycznej klatce, żeby nikt nie zrobił mu krzywdy. Karmiłyśmy go, wkładając mu do dziobka jedzenie, tak jak wcześniej, kiedy był jeszcze malutki.

Stopniowo wydobrzał, chociaż jego łepek na zawsze miał już nosić ślady wypadku i być może nie widział już na to jedno, podziobane oko.

Koszta braku zaufania

Trzymałyśmy go w zamknięciu. Teraz przerażała nas jego wolność. Bo przecież sobie nie poradzi, z tym uszkodzonym dziobem, z niedowidzącym okiem… Aż pewnego dnia Skirli uciekł. Poleciał na drzewo i nie chciał już do nas wrócić. Wybrał wolność. Miał prawo. Prawo, którego mu odmawiałyśmy, bojąc się o jego bezpieczeństwo. Może gdybyśmy go nie więziły, gdybyśmy zaufały mu, że sobie poradzi – wracałby do nas. A tak – nie wrócił już nigdy. Chcę wierzyć, że przeżył. Że przyłączył się do jakiegoś szpaczego stada i przeżył szczęśliwie swoje krótkie, szpacze życie.

Nie moja, lecz Twoja wola…

Tak samo jest z relacjami z ludźmi. Jeśli za bardzo staramy się podporządkować sobie kogoś, ustawić go zgodnie z naszymi oczekiwaniami czy lękami – to ta osoba w końcu nie wytrzyma i odejdzie. A Bóg?… Bóg nie odchodzi. Ale nie dowiemy się, Kim jest naprawdę, dopóki nie pozwolimy Mu działać w naszym życiu. Dopóki nie zaczniemy się modlić jak Jezus w Ogrójcu: „Jeśli to możliwe, oszczędź mi tego bólu, jeśli to możliwe, daj mi to, czego pragnę. Ale nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie„. Bo nie zawsze to, czego chcemy, jest dla nas dobre…

„Wydaje mi się, że kiedy w takiej sytuacji docierają do Niego moje modlitwy, On odpowiada takimi lub podobnymi słowy: «Nie martw się, Ja ciebie słyszę, twój trud nie pójdzie na marne, bo prosisz o jakieś dobro i dobro się stanie, ale będzie inne, niż sobie życzysz, bo gdyby było zgodne z twoim życzeniem, po prostu nie byłoby dobrem». Bóg pewnie nieraz patrzy na nas z litościwym pobłażaniem i mówi: «Proś, dziecko, proś, ale Ja nie dam ci tego, o co prosisz, bo gdybyś wiedział, o co prosisz, tobyś natychmiast zmienił zdanie».” (s. 110)

Co już masz?

Jakże często prosimy o takie rzeczy. Rzeczy, które wydają się nam dobrem, a czasem nawet sami, z perspektywy czasu, uświadamiamy sobie, że dobrze, że Bóg tych próśb nie spełnił. Jak często nie dostrzegamy tego, co już mamy, bo darmo żądamy i czekamy czegoś więcej.

„To straszne, że można się do takiego stanu doprowadzić: zagłodzę się na śmierć, bo nie ma krewetek. […]
Kiedy Pan Jezus ma rozmnożyć chleb, najpierw pyta:«a co macie do jedzenia?». Zdaj sobie sprawę, ile masz. Oczywiście w tym fragmencie Ewangelii chodzi o to, by ukazała się łaska i wszechmoc Boga, bo uczniowie mają niewspółmiernie mało w stosunku do potrzeb, jeżeli jednak będziemy powtarzali sobie to Jezusowe:«zobacz, co masz», to może się okazać, że mamy tyle, iż starczy i dla nas, i dla bliźniego w potrzebie.” (s. 179-180)

Wystawienie na próbę jako akt zaufania

Ale czasem Bóg nie daje nam czegoś wcale nie dlatego, że nie byłoby to dla nas dobre. Czasem odmawia nam czegoś, albo coś zsyła, po to, by nas wypróbować, by nas wzmocnić, by czegoś nas nauczyć. By udowodnić nam samym, że – możemy. Możemy mieć więcej, możemy sięgnąć wyżej, stać nas na więcej niż sobie wyobrażamy. Tak, czasem to, co odczuwamy jako karę, jest właśnie taką próbą.

„W pewnym sensie to, że On nas wystawia na próbę, jest z Jego strony aktem zaufania. Nie wystawia się na próbę ludzi, którzy na pewno na niej polegną. Trzeba być przekonanym, że jest szansa, choćby nikła, iż ten człowiek przejdzie ją zwycięsko, inaczej nie ma to sensu. […] Jeżeli Bóg wystawia nas na próbę, to doskonale wie, że możemy wygrać. Wygrać, czyli nie stracić duszy, nie stracić łaski, nie stracić wiary.” (s. 187-188)

I z tymi słowami was zostawię. Bo wiem, że – tak samo jak i ja – jesteście w stanie przebrnąć przez wasze próby i wyjść z nich zwycięsko. Bo skoro Bóg postawił cię w tej sytuacji – to znaczy, że możesz sobie z nią poradzić. To znaczy, że kiedy już przez nią przebrniesz – czeka cię jakieś wielkie dobro. W tym, albo dopiero w przyszłym życiu. Ale najpewniej jeszcze w tym.

Tylko nie czekaj biernie. Walcz. W końcu walczysz o siebie.

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki Paweł Krupa OP „Jutro ma na imię Bóg. O modlitwie bardzo osobiście”. Kraków 2015.

Zawsze trzeba podejmować ryzyko

„Zawsze trzeba podejmować ryzyko. Tylko wtedy uda nam się pojąć, jak wielkim cudem jest życie, gdy będziemy gotowi przyjąć niespodzianki, jakie niesie nam los. Bowiem każdego dnia wraz z dobrodziejstwami słońca Bóg obdarza nas chwilą, która jest w stanie zmienić to wszystko, co jest przyczyną naszych nieszczęść. I każdego dnia udajemy, że nie dostrzegamy tej chwili, że ona wcale nie istnieje. Wmawiamy sobie z uporem, że dzień dzisiejszy podobny jest do wczorajszego i do tego, co ma dopiero nadejść. Ale człowiek uważny na dzień, w którym żyje, bez trudu odkrywa magiczną chwilę. Może być ona ukryta w tej porannej porze, kiedy przekręcamy klucz w zamku, w przestrzeni ciszy, która zapada po wieczerzy, w tysiącach i jednej rzeczy, które wydają się nam takie same. Ten moment istnieje naprawdę, to chwila, w której spływa na nas cała siła gwiazd i pozwala nam czynić cuda.
Tylko niekiedy szczęście bywa darem, najczęściej trzeba o nie walczyć. Magiczna chwila dnia pomaga nam dokonywać zmian, sprawia, iż ruszamy na poszukiwanie naszych marzeń. I choć przyjdzie nam cierpieć, choć pojawią się trudności, to wszystko jest jednak ulotne i nie pozostawi po sobie śladu, a z czasem będziemy mogli spojrzeć wstecz z dumą i wiarą w nas samych. Biada temu, kto nie podjął ryzyka. Co prawda nie zazna nigdy smaku rozczarowań i utraconych złudzeń, nie będzie cierpiał jak ci, którzy pragną spełnić swoje marzenia, ale kiedy spojrzy za siebie – bowiem zawsze dogania nas przeszłość – usłyszy głos własnego sumienia: «A co uczyniłeś z cudami, którymi Pan Bóg obsiał dni twoje? Co uczyniłeś z talentem, który powierzył ci Mistrz? Zakopałeś te dary głęboko w ziemi, gdyż bałeś się je utracić. I teraz została ci jedynie pewność, że zmarnowałeś własne życie». Biada temu, kto usłyszy te słowa. Bo uwierzył w cuda, dopiero gdy magiczne chwile życia odeszły na zawsze”.

P. Coelho „Nad brzegiem rzeki Piedry usiadłam i płakałam”

Podoba mi się ten cytat, ale z jednym się nie zgadzam – magiczne chwile życia nigdy nie odchodzą na zawsze. Nigdy nie jest za późno na spełnianie swoich marzeń. Dopóki żyjemy, dopóki nasze serce bije – zawsze można zacząć od nowa.

Dokąd idą psy, gdy odchodzą?

„Dokąd idą psy, gdy odchodzą?
No bo jeśli nie idą do nieba
To przepraszam Cię, Panie Boże,
Mnie tam także iść nie potrzeba.
Ja poproszę na inny przystanek
Tam gdzie merda stado ogonów.
Zrezygnuję z anielskich chórów
Tudzież innych nagród nieboskłonu.
W moim niebie będą miękkie sierści,
Nosy, łapy ogony i kły.
W moim niebie będę znowu głaskać
Moje wszystkie pożegnane psy”.

B. Borzymowska

Na zdjęciu moje nieżyjące już pieski – od lewej: Ochłapek, Pauza, Menuet.