Cukier krzepi?

Nie będę ukrywać, że po książkę „Słodziutki. Biografia cukru” Dariusza Kortko i Judyty Watoły sięgnęłam, aby zniechęcić się choć trochę do słodyczy. Książka jest świetna – co muszę przyznać – ale założonego przeze mnie celu niestety nie spełniła. Napiszę o niej jednak, bo zrobiła na mnie spore wrażenie.

Czemu cukier jest zły?

Jest świetnie napisana – wciąga. Momentami budzi niepokój. Ale nie na tyle, niestety, żeby skłonić mnie do rezygnacji ze słodyczy. Choć kiedy zaczynałam czytać, byłam pewna, że taki skutek przyniesie – najbardziej zniechęcające do cukru słowa znajdziemy na 10 stronie książki:

„Ale nadmiar cukru nam nie służy. Kiedy komórka nie chce już więcej glukozy, zamyka jej dostęp do środka, a cukier wędruje wraz z krwią po całym organizmie i sieje zniszczenie. Zatyka naczynia krwionośne. Zmiany najpierw widać w stopach, które tracą normalny kształt. Przedziwnie «rozczłapane» nie mieszczą się do żadnego buta. Otwierają się rany, które nie chcą się goić, w końcu trzeba amputować palce, stopy, a nawet całe nogi.” (s. 10).

To nie jedyne negatywne konsekwencje nadużywania cukru.

„[…] jego skóra stała się sucha i pomarszczona, bo cząsteczki cukru przenikają do białek, zwłaszcza kolagenu i elastyny, które są podstawowymi budulcami skóry. Kiedy cukier wiąże się z tymi białkami, tracą one swoją elastyczność, a skóra jędrność.” (s. 11, 13).

Cukier powoduje też na dłuższą metę spadek sprawności umysłowej. No i to, o czym właściwie wiemy już wszyscy. Cukier uzależnia. Bardzo. Ponoć bardziej niż narkotyki – pobudza te same ośrodki przyjemności co nikotyna, kokaina i seks. Tylko o ile uzależnienie od tych substancji – może poza seksem – jest odbierane negatywnie, jako nałóg, o tyle uzależnienie od cukru przemyka się gdzieś niezauważone przez społeczeństwo. Przynajmniej dopóki uzależniony delikwent mieści się w drzwiach.

Historia cukru

Książka opowiada historię cukru, od czasu jego odkrycia po czasy współczesne. Nie jest to opowieść prowadzona chronologicznie, ale mimo to – bardzo ciekawa, choć do tej pory niejasna jest dla mnie wstawka na temat odkrycia Ameryki przez Kolumba, jako że temat cukru nie jest w niej poruszony. Dużo, dużo później wspomniana jest ponownie w kontekście czekolady – i tam ma większy sens.

Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa

Ludzie nie zdawali sobie sprawy ze szkodliwości cukru bardzo długo. Bywał traktowany jako lekarstwo, a nawet dodawano go do proszku używanego do czyszczenia zębów! Książka została napisana przez Polaków, więc uwzględnia też historię cukru w Polsce. Nie będę Wam zdradzać wszystkich ciekawostek – przeczytajcie sami 🙂 Ja wspomnę tylko o tym, co pamięta większość tych, którzy urodzili się jeszcze w czasach PRL-u. Wmawiano nam wtedy, że

„cukier to nie przyprawa dla smaku, ale pokarm o wielkiej wartości odżywczej” (s. 163).

a także (to już brzmi przerażająco), że

„ograniczenie cukru w pożywieniu niemowlęcia może pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki” (s. 163),

Tak, niemowlęta karmiono cukrem dodawanym w olbrzymich ilościach do odżywek. Zachęcano też ludzi pracujących umysłowo do jak największego spożycia cukru, który miał ponoć wzmacniać nerwy i dawać jasność myśli. Jako ciekawostkę dodam Wam też, że w tamtym czasie sacharyna była nielegalna, a za jej przemyt groziły wysokie kary.

Nie ma to jak zwalić winę na kogo innego

Winą za wszelkie związane z cukrem choroby obarczono tłuszcz i cholesterol. Miało to przyczyny polityczno-gospodarcze. Opinie naukowców, którzy mieli inne zdanie, były wyciszane i bagatelizowane. Głoszono, że „cukier krzepi”. Dziś wiemy już, jak to jest z tym „krzepieniem” – może więc warto też przemyśleć, czy faktycznie problemy z cholesterolem mają taką wielką wagę, jaką się im przypisuje? Nie jestem lekarzem, ale moja mama przez pewien czas przyjmowała leki na cholesterol. Lekarz orzekł, że musi. W tym czasie miała zaburzenia równowagi, bardzo złe samopoczucie i inne negatywne objawy. Kiedy patrzę na jej zdjęcia z tamtego okresu, widzę, że wygląda na starszą niż w tej chwili (a trochę lat już minęło). W końcu – odstawiła leki. Żyje, dobrze się miewa, zarówno fizycznie, jak i umysłowo. Więc może z tym cholesterolem to też jakaś ściema? No ale to dygresja, wróćmy do tematu cukru.

W 1974 roku Agencja Żywności i Leków ogłosiła, że cukier nie jest w żaden sposób szkodliwy,

„nie wywołuje cukrzycy, raka ani nie jest powodem chorób serca.” (s. 244).

Tymczasem nagonka na tłuszcz i cholesterol trwa, promowane są produkty odtłuszczone – a żeby były smaczne, dodaje się do nich jeszcze więcej cukru. Do dziś jemy go znacznie więcej niż powinniśmy – wg. Światowej Organizacji Zdrowia nie powinniśmy przekraczać pięciu łyżeczek dziennie, tymczasem w Europie spożywa się ich średnio 17, a w Ameryce – jeszcze więcej. Najwięcej cukru spożywają nastolatki – wg. autorów jest to od 30 do 41 łyżeczek dziennie!

Jestem głodny – daj cukru!

Cukier wywołuje odporność na leptynę – hormon, który mówi nam, że jesteśmy najedzeni i powinniśmy przestać jeść. W książce opisano też sposób, w jaki poszczególne rodzaje cukru są metabolizowane w organizmie. I przyznam, że tu był jeden jedyny moment, kiedy zaczęłam wątpić w to, czy autorzy aby na pewno piszą prawdę. Budzący moje wątpliwości cytat brzmi tak:

„Z glukozą nie ma kłopotów. Nasze wątroby dobrze ją znają. Jeśli zjemy 120 kalorii w czystej glukozie, czyli dwie kromki białego chleba, 76 kalorii z tej puli niemal od razu zużyją organy naszego ciała, bo każda komórka potrzebuje energii. Tylko 24 kalorie trafią do wątroby, która zamieni je na glikogen – substancję, która pełni rolę zapasowego paliwa. […] Co się stanie, jeśli te 120 kalorii zjemy w postaci fruktozy? Nasz organizm nie zna jej dobrze, nie nauczył się z nią jeszcze postępować. Nie potrafi przerobić tego rodzaju cukru na czystą energię. Fruktoza niemal w całości trafi do wątroby, która przerobi ją na glikogen. Nic złego by się nie stało, gdyby fruktozy było mało, ale wystarczy wypić szklankę soku, by dosłownie zalać wątrobę fruktozą. Przeciążona, zaczyna szybko zamieniać nadmiar glikogenu w tłuszcz. Będzie to robiła bez opamiętania, gdy dostarczymy jej kolejne porcje fruktozy wraz ze słodzonym jogurtem, gazowanym napojem, batonikiem, dosłodzoną sałatką.” (s. 265-266).

Co mi w tym nie gra? Ano – fruktoza jest też w owocach (wg. autorów – w stosunku 50 na 50 z glukozą). I z powyższego zdania wynika, jakoby chleb był mniej tuczący od owoców. Z drugiej strony, żeby zjeść 120 kalorii fruktozy należałoby zjeść 5 jabłek (zakładając podane proporcje), co raczej nie jest częstą praktyką i prowadzi do bólu brzucha, więc może jakiś sens to ma?

W każdym razie – zajadając się słodyczami gdy nie jesteśmy głodni, uczymy nasz organizm nie reagować na sygnały wysyłane przez leptynę. W efekcie czujemy się głodni cały czas… i tyjemy.

Kiedy złe już się stało…

Książka, oprócz tematu cukru, podejmuje też temat cukrzycy i opisuje sposoby, jakimi była kiedyś leczona. A są to sposoby początkowo drastyczne, polegające np. na ograniczeniu ilości spożywanych kalorii do 400. Jak się możecie domyślać, długo tacy pacjenci nie żyli. A potem wynaleziono insulinę. Czy raczej – odkryto ją i nauczono się syntetyzować. Jej historia też jest bardzo ciekawa.

Na cukrzycę choruje coraz więcej osób. Na szczęście jest lekarstwo! Przynajmniej w niektórych przypadkach cukrzycy typu drugiego.

„Najlepszym lekarstwem jest ruch, który w cukrzycy typu 2 może nawet cofnąć objawy choroby. Glukoza spala się wtedy bez insuliny, z organizmu znika nadmiar wolnych kwasów tłuszczowych. Receptory na ścianach komórek same się odblokowują i wszystko wraca do normy.” (s. 320).

Na samym końcu książki znajdziemy jeszcze informacje dotyczące etymologii (pochodzenia) słów związanych z cukrem i cukrzycą.

Jak wygrać z cukrem?

Jakie więc wnioski? Co robić, żeby poradzić sobie z cukrem? Ruszać się. Wolniej jeść i dłużej przeżuwać, bo wtedy wydziela się więcej hormonów hamujących głód. Pić wino, które ponoć obniża cukier. No i najważniejsze – jeść go jak najmniej. Co jest trudne, bo tak bardzo go lubimy, a dodatkowo dodawany jest do wszystkiego – nawet do uznawanych za zdrowe jogurtów.

Książka nie zniechęciła mnie do cukru, ale z pewnością dała do myślenia. Warto ją przeczytać.

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki D. Kortko, J. Watoła „Słodziutki. Biografia cukru”. Warszawa 2018.

Niezwykła wrażliwość

Książkę Elaine N. Aron „Wysoko wrażliwi” przeczytałam już dawno, nie miałam jednak czasu o niej napisać. Jest to rodzaj poradnika dla osób wrażliwych, jednak tym, co zaciekawiło mnie w niej najbardziej, są wątki pokazujące biologiczne podstawy wrażliwości.

Wrażliwość jest uwarunkowana biologicznie

Wrażliwość jest cechą bardzo ogólną, bardzo różnie rozumianą i bardzo różnie się przejawiającą. Jak już wspomniałam, jest do pewnego stopnia uwarunkowana biologicznie.

„Okazuje się, że u wspomnianych małp zaobserwowano genetycznie uwarunkowane obniżenie ogólnego poziomu serotoniny, który dodatkowo spadał pod wpływem stresu. Wysoko wrażliwe osoby mają ten sam wariant genetyczny. […] Nowsze badania pokazują, że wariant genetyczny, który sprawia, że w mózgu dostępna jest mniejsza ilość serotoniny, niesie ze sobą także określone korzyści, takie jak lepsze niż u innych przechowywanie w pamięci wyuczonego materiału, sprawniejszy proces podejmowania decyzji, lepsze ogólne funkcjonowanie umysłowe, a ponadto jeszcze większe umacnianie swego zdrowia psychicznego przez dobre doświadczenia życiowe.” (s. 23-24).

Wrażliwość a podatność na czynniki środowiska

W praktyce ludzie wrażliwi są jednocześnie bardziej podatni na wpływy środowiska – i te pozytywne, i te negatywne. Są uważniejsi, ale potrzebują momentów zatrzymania, które pozwalają na uważną obserwację i przetworzenie tych obserwacji przed podjęciem działania. Nie zawsze jednak oznacza to, że taka osoba działa wolniej – ponieważ jest wyczulona na wzorce, łatwiej dostrzega podobieństwo nowych sytuacji do tych z przeszłości, co z kolei pozwala w niektórych sytuacjach na podjęcie decyzji i zareagowanie szybciej niż inni, poprzez wykorzystanie znanego już i przemyślanego mechanizmu działania (por. s. 24-25). Często wiąże się to również z wyczuloną – chociaż nie niezawodną – intuicją.

Wady wrażliwości

Wydawałoby się więc, że wrażliwość niesie ze sobą same zalety. Ma jednak i wady, co wiem z własnego doświadczenia – bardzo łatwo jest takiej osobie wpaść w pułapkę reakcji odruchowej, działającej poza świadomością, na zasadzie wyzwalacz-reakcja. W moim przypadku oznacza to, że jeśli w przeszłości nauczyłam się, że jakaś sytuacja jest niebezpieczna albo prowadzi do zranienia, to nawet jeśli wiem, że obecnie takie sytuacje w żaden sposób mi nie zarażają, czy nawet są wręcz pozytywne – odruchowa reakcja obronna często będzie działała wbrew mojej woli, zanim pomyślę, i ciężko mi będzie się z takiej reakcji wyzwolić.

„Ponadto jeśli przeszłe doświadczenie było bardzo złe, osoba wysoko wrażliwa może rozciągnąć je na zbyt wiele przypadków, unikając lub bojąc się różnych sytuacji tylko dlatego, że w jakimś nieznacznym stopniu przypominają przeszłe.” (s. 27)

Przestymulowanie

Osoby wrażliwe, jako że ich mózgi odbierają i przetwarzają większą ilość bodźców, łatwo ulegają przestymulowaniu. Dlatego trudne mogą być dla nich wyjścia na głośne imprezy czy w ogóle zbyt częste wyjścia, mogą potrzebować dnia przerwy szybciej niż inni, a także więcej czasu dla siebie, spędzanego wyłącznie z najbliższymi czy wręcz w samotności. Brak takiego czasu na regenerację nie tłumi wrażliwości, a wręcz ją wyostrza. Wzrasta wówczas poziom kortyzolu, który powoduje zwiększoną reaktywność przeciążonej jednostki (por. s. 96).

„Znaczy to, że długoterminowe pobudzenie czyni nas jeszcze bardziej pobudliwymi i wyczulonymi niż przedtem” (s. 96)

To też znam z własnego doświadczenia – jeśli chodzę na zbyt wiele zajęć, zbyt wiele dni w tygodniu wracam do domu na tyle późno, że pozostaje tylko położyć się spać, robię się nerwowa i ciężko się ze mną dogadać. Tak jest właśnie teraz. Od początku stycznia chodzę na zajęcia z improwizacji, które odbywają się w niedziele. Bardzo je lubię, rozwijają mnie i dają radość, ale jednocześnie – ze względu na dojazdy – zabierają połowę niedzieli. I choć żal mi zajęć, wiem, że na kolejny cykl, który rusza z początkiem marca, już się nie zapiszę. Bo po prostu nie dam rady. Na szczęście są jeszcze zajęcia środowe, na które od dawna chodzę i zamierzam chodzić nadal.

Zrozumieć siebie

Podsumowując – wrażliwość jest i zaletą, i wadą, jak wszystkie prawie cechy, jakie można mieć. I sztuką jest to, by swoją wrażliwość zrozumieć, znać swoje ograniczenia, ale i wiedzieć, jak można ją w pozytywny sposób wykorzystać. Książka Elaine N. Aron na pewno pomaga w dostrzeżeniu w sobie pewnych tendencji i zdecydowanie jest warta przeczytania.

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki Elaine N. Aron „Wysoko wrażliwi. Jak funkcjonować w świecie, który nas przytłacza”. Łódź 2017.

Psychopaci są wśród nas

Tym razem dla odmiany napiszę wam coś o książce beletrystycznej. A mianowicie o powieści Teresy Ewy Opoki „Żona psychopaty”.

Książka nie ma porywającej fabuły ani nie napisano jej szczególnie pięknym językiem. Akcja dzieje się w czasach PRL-u – i widać, że autorka faktycznie żyła w tamtych czasach, bo opisane realia są świetnie przedstawione, przynajmniej na tyle, na ile jestem w stanie ocenić (z PRL-u pamiętam głównie kolejkę po parówki). Przy okazji lektury – po dyskusji z mamą – dowiedziałam się, że w czasach PRL-u istniał już Empik, co było dla mnie pewnym szokiem. Ale nie świetnie przedstawione realia stanowią o wartości tej książki, a psychologia postaci.

Bajka o wielkiej miłości

Majka, studentka geografii, poznaje miłość swojego życia. Edward wydaje się spełnieniem jej marzeń – imponuje jej wiedzą, traktuje jak księżniczkę.

„To cudowne, być tak kochaną, uwielbioną, stać się dla kogoś tę jedną, jedyną. Czuje się przy nim jak wyjątkowa istota, której on pragnie jedynie usługiwać. Szkoda zmarnować tak wielką i piękną miłość. Więc w którymś momencie jej serce robi ten niezbędny obrót o kilka stopni. Pokochała nie samego Edwarda. Zakochała się w jego miłości” (s. 13).

Dalej… cóż, dalej jest życie. Majka zachodzi w ciążę, biorą ślub i… bajka się kończy. „Książę” coraz częściej ma dla niej poniżające słowa zamiast czułości, coraz częściej krzyczy o byle co. Ale tylko wtedy, kiedy są sami. Przy innych ludziach niemalże nosi żonę na rękach, wielbi ją i zachowuje się jak wzorowy mąż i ojciec. Więc Majka z nikim nie dzieli się swoimi problemami, które zresztą początkowo wydają jej się naturalną konsekwencją małżeństwa.

„[…] a jeśli on nie ma wstydu, ona musi się wstydzić za niego.
Wymyśliła wreszcie, że powinna ten incydent ukryć przed światem w najodleglejszym zakamarku mózgu. Otoczy go wysokim murem, zasiekami, zasypie, żeby nic się nie przedostało na zewnątrz, nie zatruło dobrych ludzi. […]
Edward nigdy nie wspomniał o tym koszmarnym wydarzeniu ani nie przeprosił, bo musiałby wrócić do tego incydentu i zapewne wstydził się tak bardzo, że przerastało to jego siły. […]
Udawała więc, że nic się nie stało. Ćwiczyła się w udawaniu” (s. 37-38).

Nie będę wam opowiadała, co było dalej. Jeśli chcecie wiedzieć, przeczytajcie książkę. Powiem wam natomiast, co mnie poruszyło.

Stopniowe znieczulanie

Gdyby Edward od samego początku był dla Majki okrutny, nigdy by się z nim nie związała. Albo po prostu by uciekła. Nie, żeby drugi człowiek pozwolił się poniżać, źle traktować, żeby o tym nie mówił, trzeba go najpierw znieczulić. Znieczulić stopniowo narastającym złem. Bo tak już jesteśmy stworzeni, że przyzwyczajamy się do wszystkiego. Także do poniżania, okrucieństwa.

To trochę tak jak z żabą. Wrzucona do garnka z wrzątkiem – wyskoczy. Ale jeśli wrzucimy ją do letniej wody, którą będziemy stopniowo podgrzewać, ugotuje się żywcem. Zło, dyskomfort, ból, narastające stopniowo, stopniowo nas znieczulają.

Przez pryzmat własnych uczuć

Dodatkowo Majka, jak każdy z nas, stara się szukać uzasadnienia, interpretuje zachowania męża przez pryzmat własnych odczuć, własnego sposobu myślenia. Przypisuje mu emocje i uczucia, które sama by miała na jego miejscu. Problem w tym, że psychopata nie ma uczuć.

„Psychopata nie jest zdolny do uczuć wyższych. Nie jest zdolny do miłości, empatii, nie odczuwa wyrzutów sumienia. Największą przyjemność sprawia mu dręczenie psychiczne drugiego człowieka. Nie potrafi odróżnić dobra od zła” (s. 262).

Wbrew pozorom, brak uczuć nie jest dla takiej osoby czymś strasznym. Patrzy ona na innych tak, jak okrutne dziecko na dźganego kijkiem żuka. Machnie nóżką czy nie machnie? O, a jak podpalę mu ogonek to co będzie? Inni ludzie nie są dla psychopaty ludźmi, a zabawkami. Istotami niższymi.

Okrucieństwo a psychopata

A jednak nie każdy psychopata jest okrutny. Niektórzy kryją się ze swoim brakiem uczuć bardzo umiejętnie, bo od dziecka nauczyli się, że to się opłaca. Nie każdy psychopata ma w sobie chęć zabawy drugim człowiekiem. Niektórzy idą przez ten świat niezauważeni przez nikogo, są dobrymi, choć trochę egoistycznymi ludźmi. Kierują się rozumem i czasem może nawet nie wiedzą, że czegoś im brak.

Nie każdy okrutnik jest psychopatą, to też należy podkreślić. Czasem człowiek, który czuje nieopanowany ból, może być znacznie gorszy niż ten, który nie czuje niczego. Czasem są tacy, którzy usiłują mścić się za swoje trudne uczucia na innych, i wcale nie są lepsi od psychopatów.

Wracając jednak do książki, Edward świetnie się kryje ze swoimi sadystycznymi skłonnościami. Przy osobach trzecich jest człowiekiem tak dobrym, że do rany przyłóż. Dopiero bez świadków wychodzi z niego diabeł.

„Kto by pomyślał, obserwując tego starszego pana, tak troskliwie opiekującego się wnukiem, że to psychopata, myśli Majka patrząc, jak Edward wstawia talerze do zmywarki” (s. 254).
„Jak ktoś obcy mógłby uwierzyć, że ten człowiek jest potworem, myśli, skoro mnie samej nie mieści się to w głowie, gdy teraz na niego patrzę, kiedy z nim rozmawiam” (s. 280).

Ofiara psychopaty

Książka tak naprawdę nie mówi o psychopacie. Mówi przede wszystkim o kobiecie. Młodej, naiwnej, nie znającej życia i świata. Kobiecie, która – dręczona, prześladowana, traktowana jak śmieć – latami dojrzewa do tego, by odważyć się odejść. Bo to niełatwe. Ból jest straszny, poniżenie jest straszne, ale jednak w tyle głowy wciąż tkwi myśl, że kto w to wszystko uwierzy? A poza tym zawsze znajdzie się powód żeby zostać. Bo dzieci. Bo rodzice. Bo choroba. Bo nowa praca. Bo to niedobry moment. A moment zawsze będzie niedobry – dopóki człowiek nie dojrzeje do podjęcia decyzji. Dopóki ból tkwienia w czymś nie będzie silniejszy niż lęk przed zmianą.

Wbrew pozorom, w tak trudnej i bolesnej sytuacji człowiek dorasta, dojrzewa, uczy się siebie. Zadaje sobie pytania, których inaczej może nigdy by sobie nie zadał. Bo nie jest ważne, w jakiej sytuacji jesteś, co jest Twoim krzyżem. Ważne jest to, co z tym krzyżem zrobisz. I co zrobisz ze sobą.

Odchodzenie nie jest łatwe, szczególnie że psychopata nie wypuszcza łatwo swojej ofiary. Kiedy czuje, że ją traci, zaczyna być tak miły i słodki, jak był na początku, na etapie wabienia. Albo grozi – nawet i śmiercią. Potrafi wykorzystywać osoby trzecie. Zrobi wszystko, by ofiara nie odeszła. Ale biada jej, jeśli zaryzykuje i zostanie.

A jeśli odejdzie?

„Uświadomiła sobie, że są dwa szczęścia na tym świecie: gdy ktoś jest przy tobie i gdy już kogoś przy tobie nie ma” (s. 274).
„Odkąd się wyprowadził, wyparowała z niej nienawiść, widocznie musiała zrobić miejsce na szczęście. Ale Majka wciąż czuła coś do niego. Coś na kształt wdzięczności, że już go nie ma. I że jej jednak nie zabił, jak obiecywał tyle razy. Była zadowolona, że żyje. Życie to jest coś. Usiłowała dogonić stracony czas” (s. 275).

Książka świetnie pokazuje wszystkie etapy, przez które przechodzi ofiara psychopaty, czy innej przemocy, której źródłem jest drugi człowiek. Oczarowanie, wypieranie faktów, znieczulanie, dojrzewanie do odejścia, odejście i wreszcie – całkowite uwolnienie, które może przyjść nawet w wiele lat po wyzwoleniu się spod władzy prześladowcy. Majka jest do bólu prawdziwa.

Czy każda ofiara psychopaty jest taka sama?

Oprócz Majki w książce pojawiają się jeszcze dwie inne, skonfrontowane z psychopatą kobiety. Jedna, jak Majka, nie potrafi z nim żyć, ma jednak więcej sił i wcześniej podejmuje jedyną możliwą decyzję – o odejściu. Druga jest jej przeciwieństwem. Kobietą, która umie z psychopatą wygrać. Bo się go nie boi. Bo umie być stanowcza, wie, co zrobić, by mieć nad nim władzę. Nie opisano jej dokładnie, miga tylko gdzieś w tle, ale pokazuje drugą drogę, trudną, ale również możliwą. Bo jest jeden sposób, żeby z psychopatą – czy każdym innym prześladowcą – wygrać. Trzeba być od niego silniejszą. Po prostu.

Nie zamykać oczu

Jaką naukę można wyciągnąć z książki? Jeśli coś jest zbyt idealne, by być prawdziwe, to – niestety – zwykle nie jest prawdziwe. I jeszcze, że nie warto zamykać oczu na drobiazgi. Bo one wrócą, powiększone, wyolbrzymione. Więc zanim zamkniesz na nie oczy, zastanów się, czy potrafisz z nimi żyć. Mądre przysłowie mówi, że jeśli coś się zdarzyło raz, może nie zdarzyć się nigdy więcej, ale jeśli zdarzyło się dwa razy, to pewnie zdarzy się i trzeci.

I wreszcie to, co najważniejsze. Nieważne, co ktoś próbuje z Tobą zrobić, jak bardzo Cię krzywdzi czy miesza z błotem. Nie daj się. Dopóki nie pozwolisz, by Twoje poczucie własnej wartości zmieszać z błotem, dopóki walczysz, dopóki protestujesz, wykorzystując wszelkie dostępne środki – to Ty jesteś górą. Tylko że czasem nie warto. Czasem lepiej po prostu odejść. I mieć spokój.

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki Teresy Ewy Opoki „Żona psychopaty”. Warszawa 2013.

Przestań wreszcie…

Tym razem w moje łapki wpadła książka Peg Streep i Alana B. Bernsteina „Daruj sobie. Przewodnik dla tych, którzy nie potrafią przestać”.

Dziwny temat, prawda? Większość z nas ma raczej problem z tym, żeby zacząć niż żeby przestać. A jednak… okazuje się, że niekoniecznie.

Zacząć trudno, zrezygnować jeszcze trudniej

Niełatwo mi przychodzi zabrać się za robotę – przyznaję się. Ile razy łapię się na tym, że zamiast robić coś, czym powinnam się zająć, szperam po internecie albo mówię sobie, że jeszcze tylko jeden rozdział książki… a potem jeszcze jeden… i przecież miałam się zająć pieskami. A, i posprzątać… A potem okazuje się, że już najwyższa pora spać, przecież nie będę zarywać nocy, bo rano do pracy. Taaak, zaczynanie nie jest łatwe.

Ale powiem Wam coś w tajemnicy – przestawanie jest jeszcze gorsze. Och, oczywiście nie chodzi o zwyczajne przestawanie. Chodzi o rezygnowanie z rzeczy, które kiedyś były ważne, potrzebne albo chciane, a teraz przestały takie być, przestały przynosić satysfakcję albo wręcz zaczęły krzywdzić. A czasem także o rezygnowanie z tego, co narzucił mi ktoś inny, po czym stało się to moim nawykiem.

Rutyna uzależnia

Lubię rutynę. Oczywiście nie chciałabym, żeby mój każdy dzień wyglądał dokładnie tak samo, chcę się rozwijać, dowiadywać nowych rzeczy, odkrywać. Potrzebuję zmian, bo bez zmian nie ma rozwoju. Ale wśród tych zmian pewien stopień rutyny, pewna powtarzalność uspokaja mnie, daje poczucie bezpieczeństwa. Takie drobiazgi, jak siadanie zawsze na tym samym krześle (nie macie pojęcia ile razy kłóciłam się z mamą o to, że znowu przestawiła stół). Albo kładzenie rzeczy zawsze w tym samym miejscu. Czy wracanie w te same, dobrze znane miejsca.

To wszystko jest dobre, problem pojawia się, kiedy muszę tę rutynę zmienić. Kiedy muszę z czegoś zrezygnować – z czegoś, co się już wyczerpało, przestało dawać satysfakcję albo nawet zaczęło ranić. Nie zawsze potrafię to zrobić, nie zawsze potrafię odejść na czas. Wręcz bardzo rzadko mi się to zdarza, i w efekcie często potrzebuję zostać skądś wykopana, a i to nie zawsze pomaga.

Innymi słowy – mam problem z odangażowaniem się. I o tym właśnie mówi przeczytana właśnie przeze mnie książka.

Pułapka wytrwałości

Od dziecka rodzice i szkoła uczą nas wytrwałości. Tłumaczą, że potrzeba dużo pracy i cierpliwości, żeby coś osiągnąć. Że jak się nie udało, trzeba próbować jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. I tak walczymy, ze sobą i ze światem, cierpliwie brnąc do przodu, w pogoni za swoimi celami. Tak uparcie i cierpliwie, że czasem zapominamy sprawdzić, czy te cele nadal są ważne. Czy na pewno są nasze – a nie naszych rodziców, przyjaciół. Czy na pewno z tych celów nie wyrośliśmy.

„W rezultacie często pozostajemy w relacjach i sytuacjach, których termin ważności już dawno minął, nawet wtedy, gdy dla reszty świata jest oczywiste, że mamy nikłe szanse powodzenia. Wiara w wytrwałość skłania nas do przeformułowania tego, co w rzeczywistości jest pudłem, w prawie wygraną. (s. 22)

Prawie wygrana jest poczuciem, że nasz cel jest na wyciągnięcie ręki. Że tym razem jeszcze się nie udało, ale już zaraz, za chwilę, następnym razem… To poczucie jest jedną z tych rzeczy, które najmocniej przywiązują nas do naszych nieaktualnych już celów. Prawie wygrana w połączeniu z efektem utopionych kosztów – czyli poczuciem, że przecież tyle już w tę rzecz włożyliśmy czasu, energii, pracy…

Nieregularne wzmocnienia a koszta zmiany

Ostatnią przeszkodą w rezygnowaniu z różnych rzeczy są nieregularne wzmocnienia. Jeśli coś się nam raz na jakiś czas udaje, mamy tendencję do łudzenia się, że warto dalej w to brnąć. Oczywiście to jest dobry efekt, dopóki faktycznie czegoś się uczymy, a porażki stają się coraz rzadsze. Tylko że nieregularne sukcesy powodują, że przestajemy zauważać, że nie robimy postępu, że właściwie to może nawet sukcesy stają się coraz rzadsze albo zupełnie ustały. Złapani w wir nadziei, że może tym razem znów się uda, brniemy dalej i dalej, powtarzając nieefektywnie działania.

Bo zmiana kosztuje. Rezygnacja kosztuje. Choćby samo to, że musimy zatrzymać się na chwilę i pomyśleć, przyjrzeć się rezultatom naszych działań. Zastanowić, czy nadal nam na danej rzeczy zależy i czy wciąż mamy realne szanse, by ten cel osiągnąć.

Typy przywiązania

Każdy z nas jest inny, i dotyczy to również kwestii odangażowania się. Są tacy, którym jest łatwiej i tacy, którym trudniej. A wynika to w dużej mierze z naszego dzieciństwa, z tego, jak byliśmy wychowywani. W szczególności dotyczy to rezygnowania z relacji międzyludzkich.

Istnieją trzy typy przywiązania: bezpieczne, unikające i lękowo-ambiwalentne.

„Ludzie z nastawieniem lękowym/ambiwalentnym mają szczególny problem. Mimo skłonności do skupiania się na porażce pragną również sukcesu. […] Tacy ludzie mają bardzo duże trudności z przestawaniem, zwłaszcza w relacjach. Są zaaferowani relacjami, cierpią z powodu wzlotów i upadków w uczuciach i niezależnie od sytuacji nie potrafią odejść. Ludzie z przywiązaniem unikającym – jak sama nazwa wskazuje – boją się bliskości, a nade wszystko cierpią na niezdolność do zaangażowania się. […]
Osoby przywiązane lękowo stosują strategie, które zwykle pogarszają skutki stresujących zdarzeń, zamiast je łagodzić; ruminują, a przez skupienie się na negatywnych emocjach jeszcze głębiej się w nie wikłają. To samo dzieje się na poziomie poznawczym, kiedy nieskutecznie próbują stłumić natrętne myśli. Ludzie z przywiązaniem unikającym świadomie dystansują się od stresu – reagują na zagrożenia zawyżeniem pozytywnej samooceny – ale odcinają się również emocjonalnie. Uzbroiwszy się w ten sposób, tracą jednocześnie dostęp do tych wszystkich pozytywnych uczuć i więzi, które w istocie mogłyby pomóc im poradzić sobie. (s. 105)

Takim ludziom najtrudniej jest przestać, odejść, zrezygnować. Czy jesteś jednym z nich? Ja niestety tak…

Skąd wiadomo, że pora zrezygnować?

Jak więc znaleźć złoty środek? Jak zdecydować, czy warto w jakąś sprawę dalej brnąć, czy też należy wycofać się i znaleźć sobie inny cel? Przede wszystkim zatrzymać się. Zatrzymywać się raz na jakiś czas i przyglądać się temu, czy nasz cel nadal jest dla nas tym, co chcemy zdobyć, czy tylko pięknym marzeniem z przeszłości, marzeniem, na którym już nam właściwie nie zależy.

„Alternatywą dla przestawania jest nieustępliwa determinacja, by jechać na tym koniu tam, dokąd podróż będzie najowocniejsza. Trwać w tym dążeniu, chyba że a) dotrze się tam, b) podróż tam przestanie być rzeczą słuszną lub c) okaże się, że zmierzasz do lepszego miejsca. (s. 124)

W książce znajduje się dużo więcej rad, a także informacji popartych wynikami badań naukowych, nie będę Wam jednak ich przytaczać. Podzieliłam się tym, co wydało mi się najciekawsze, resztę przeczytajcie sami 🙂

Moje małe walki

Lektura skłoniła mnie do przemyślenia pewnych spraw, do zastanowienia się nad moimi działaniami. Po namyśle świadomie zdecydowałam, że będę kontynuować pracę, której się podjęłam, mimo że nie przynosi mi ona satysfakcji. Wiem jednak, że przyniesie realne korzyści w przyszłości, a czas, który muszę na nią poświęcić, nie jest aż tak długi, żeby było mi go szkoda. Bardziej – mimo wszystko – byłoby mi szkoda tej pracy, którą wykonałam już do tej pory. Wiem jednak, że następnym razem nie podejmę się podobnego zadania.

W przypadku innej sprawy – wciąż się waham. Widzę wszystkie mechanizmy, które mnie trzymają. Widzę bezsens dłuższego trwania w impasie, dalszego działania, które nie przynosi już rezultatów. I wiem już, że muszę podjąć pewne decyzje – w jedną albo w drugą stronę. Decyzje, które nie zależą wyłącznie ode mnie. Nie jest to łatwe, niestety.

Rezygnacja z relacji czy rezygnacja ze schematu?

Myślę, że na najtrudniej zrezygnować tam, gdzie problemem są relacje. I – choć nie pisałam o tym i właściwie nie przystaje to do reszty tekstu – na koniec podzielę się z Wami jeszcze jednym cytatem. Takim, który daje trochę nadziei tam, gdzie właściwie nie powinno jej być 😉

„Schematy te [przystosowywania się do sytuacji] przejawiają się jednak najczęściej w obszarze relacji osobistych, zwłaszcza w związkach uczuciowych i przyjaźni; często to właśnie z jakiegoś schematu, a nie konkretnej relacji, trzeba zrezygnować w sposób umiejętny i świadomy. (s. 204)

A teraz pomyśl – z czego Ty powinieneś zrezygnować? Czy wszystkie cele, do których dążysz, są tego warte? Pomyśl, a potem zrezygnuj. Albo… zacznij działać 🙂

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki Peg Streep, Alan B. Bernstein „Daruj sobie. Przewodnik dla tych, którzy nie potrafią przestać”. Tł. A. Binder. Warszawa 2016.

„Jutro ma na imię Bóg. O modlitwie bardzo osobiście”. Paweł Krupa OP

Trafiłam na tę książkę zupełnie przypadkiem. Przejrzałam, kupiłam i… nieprzeczytaną odłożyłam na półkę, gdzie przeleżała pewnie z pół roku. Aż wreszcie na nowo wpadła mi w łapki.

Książka, jak wskazuje tytuł, mówi o modlitwie. Ale nie o „odklepywaniu paciorków”. O modlitwie prawdziwej, takiej, która jest relacją, rozmową z Bogiem. I jednocześnie – o życiu, które samo w sobie jest modlitwą.

Bóg jest inny niż myślisz

Bóg naszych modlitw nie potrzebuje – to my ich potrzebujemy. Na tę myśl natknęłam się już wielokrotnie wcześniej, ale dopiero podczas czytania tej książki przemówiła do mnie naprawdę. Zobaczyłam to, co przeczuwałam już od dawna. Że Bóg jest Kimś więcej niż to, czego się nas uczy w kościele czy na religii. Jest Kimś nie tylko niewyobrażalnie większym od człowieka, ale i niewyobrażalnie innym. Tak innym, że Jego wola może być dla nas całkiem niezrozumiała. On nie chce zła, ale czasem poprzez to zło nas prowadzi – do większego dobra. Tak jak było z Jezusem na Krzyżu.

„[…] kiedy przystępuję do Niego, muszę mieć w sobie zgodę, że to On wyznacza zasady, że On jest, który Jest. Mogę mieć kapitalny pomysł na Pana Boga, ale On jest, jaki Jest, zupełnie niezależny od moich oczekiwań, i ja nie mam wpływu na to, jaki On jest. To samo zresztą dotyczy relacji z drugim człowiekiem. Najlepsza postawa wobec Boga i drugiego człowieka to pokora – ja muszę się pokornie zgodzić na to, że ten człowiek i ten Bóg są inni niż moje o nich widzimisię. Inaczej nie spotkam się z nimi, inaczej spotkam się albo z samym sobą, albo z jakimś moim wyobrażeniem, ale to nie będzie Bóg czy mój bliźni” (s. 89-90)

Powyższy fragment jest jednym z tych, które najbardziej mnie poruszyły. Także dlatego, że całkiem niedawno sama złapałam się na dorabianiu sobie wyobrażeń do człowieka. Próbowałam ustawiać innych pod swoje dyktando i frustrowałam się, że to nie działa. Co więcej – nie działało nawet wówczas, kiedy te osoby faktycznie robiły to, o co je prosiłam. Chciałam, żeby było tak, jak ja chcę. Myślałam o samej sobie, o tym, żeby mnie było wygodnie, a zupełnie zapomniałam o tym, że wygodnie musi być również drugiemu człowiekowi. I w ten sposób, zamiast poznawać drugiego człowieka, zamiast uczyć się tego, jaki jest i na tej podstawie decydować, czy chcę się z nim przyjaźnić, budować jakąś relację, wplątywałam się w setki wyobrażeń i oczekiwań. A potem się zawodziłam, bo okazywało się, że jest inaczej niż chciałam.

…i człowiek też

Zabrakło mi pokory. Zabrakło mi ciekawości drugiego człowieka, zabrakło mi cierpliwości, by tego człowieka poznać. Bo przecież prościej było założyć, że jest taki czy owaki, i potem wciskać go na siłę w moje ramki, frustrując się, że nie zawsze chce się w nie zmieścić. Jak często robicie to samo? Jak często oczekujecie, że druga osoba będzie działała tak, jak chcecie, bo przecież to oczywiste, że tak trzeba zareagować? Bo przecież on czy ona „powinni wiedzieć”?

Przyjąć drugiego człowieka takim, jaki jest, jest trudno. Tym trudniej, im jest nam bliższy. Bo im jest bliższy, tym więcej mamy wyobrażeń na jego temat, ale również na temat roli, którą w naszym życiu gra (męża, matki, przyjaciela). Wyobrażenia budujemy sobie na podstawie stereotypów, na podstawie relacji, w których przez całe nasze życie byliśmy, wreszcie na podstawie tego, co o danej osobie wiemy. Tylko często zapominamy, że każdy z nas się zmienia. Że może nie jest już tą osobą, którą był kiedyś. A my może nie mieliśmy czasu albo okazji, żeby przyjrzeć mu się na nowo, z nową ciekawością. Żeby dać mu szansę być sobą – takim, jaki w danym momencie jest.

Nic nie jest oczywiste

Czasem budujemy nasze wyobrażenia na czym innym. Na nas samych i na naszych marzeniach i chęciach. Zakładamy, że druga osoba jest w jakiś sposób taka jak my, że powinna podobnie czuć, podobnie rozumować, podobnie reagować. Że powinna znać nasze pragnienia i potrzeby, nawet jeśli ich nie wypowiemy, bo przecież są oczywiste. Tymczasem nawet jeśli ktoś jest nam bardzo bliski, przecież może być przy tym zupełnie inny niż my. Może nigdy nie wpaść na to, że nasze potrzeby czy oczekiwania są takie, a nie inne. A nawet kiedy je wypowiemy, może po prostu nie chcieć ich spełniać. Ma do tego prawo. Jest wolny. A cudza wolność, choć w jakiś sposób piękna, jest też troszeczkę przerażająca. Bo ten ważny dla nas człowiek może przecież odejść…

Wolność po szpaczemu

Kilka lat temu znalazłam na podwórku ptaszka. To był młodziutki szpak, pisklak. Miał gruby, przezroczysty brzuszek, czerwony nieopierzony kuperek i uszkodzoną łapkę. Jego rodzice uznali, że jest niepełnowartościowy. A może po prostu wypadł z gniazda. W każdym razie – został.

Pisklę szpaka w koszyczku
Skirli

Nadałam mu imię Skirli, bo wydawał odgłosy, które brzmiały dla mnie jak skirlenie. Ptaszek szybko zrobił się bezczelny. Rozdziawiał dziobek i żądał, żeby go nakarmić. Coraz częściej wychodził z prowizorycznego gniazda w koszyczku. Uczyłyśmy go latać i polować na muchy. Był pojętnym uczniem. Myślałam, że zostanie z nami na zawsze, że będzie latał swobodnie, przylatywał na wołanie i siadał na ręku.

Pisklę szpaka z rozłożonymi skrzydłami, siedzące na ludzkiej ręce
Nauka latania.

Mały cwaniaczek nawet z psem i kotem się dogadał (wtedy nie miałam jeszcze teriera… z terierem to by nie przeszło). Czuł się z nami bezpiecznie, ufał nam.

Średniej wielkości piesek leżący na trawie, patrzący z ciekawością na siedzącego dość blisko młodego szpaka
Menuet i Skirli

Koszta wolności

A potem wydarzył się wypadek. Skirli ćwiczył latanie i uznał, że na razie nie ma ochoty wracać. Usiadł sobie na drzewie i siedział. Więc zostawiłyśmy go tam. Wiedziałyśmy, że wróci. Niestety, na naszym podwórku żyły też inne ptaki. Nie wiemy, co go dopadło, ale prawdopodobnie była to dzierzba. Usłyszałyśmy jego krzyk i to uratowało mu życie. Ale został kaleką. Stracił oko i miał okropnie poharatany dziób. Skończyły się loty i polowania. Zamiast luzem, jak wcześniej, zaczęłyśmy go trzymać w prowizorycznej klatce, żeby nikt nie zrobił mu krzywdy. Karmiłyśmy go, wkładając mu do dziobka jedzenie, tak jak wcześniej, kiedy był jeszcze malutki.

Stopniowo wydobrzał, chociaż jego łepek na zawsze miał już nosić ślady wypadku i być może nie widział już na to jedno, podziobane oko.

Koszta braku zaufania

Trzymałyśmy go w zamknięciu. Teraz przerażała nas jego wolność. Bo przecież sobie nie poradzi, z tym uszkodzonym dziobem, z niedowidzącym okiem… Aż pewnego dnia Skirli uciekł. Poleciał na drzewo i nie chciał już do nas wrócić. Wybrał wolność. Miał prawo. Prawo, którego mu odmawiałyśmy, bojąc się o jego bezpieczeństwo. Może gdybyśmy go nie więziły, gdybyśmy zaufały mu, że sobie poradzi – wracałby do nas. A tak – nie wrócił już nigdy. Chcę wierzyć, że przeżył. Że przyłączył się do jakiegoś szpaczego stada i przeżył szczęśliwie swoje krótkie, szpacze życie.

Nie moja, lecz Twoja wola…

Tak samo jest z relacjami z ludźmi. Jeśli za bardzo staramy się podporządkować sobie kogoś, ustawić go zgodnie z naszymi oczekiwaniami czy lękami – to ta osoba w końcu nie wytrzyma i odejdzie. A Bóg?… Bóg nie odchodzi. Ale nie dowiemy się, Kim jest naprawdę, dopóki nie pozwolimy Mu działać w naszym życiu. Dopóki nie zaczniemy się modlić jak Jezus w Ogrójcu: „Jeśli to możliwe, oszczędź mi tego bólu, jeśli to możliwe, daj mi to, czego pragnę. Ale nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie„. Bo nie zawsze to, czego chcemy, jest dla nas dobre…

„Wydaje mi się, że kiedy w takiej sytuacji docierają do Niego moje modlitwy, On odpowiada takimi lub podobnymi słowy: «Nie martw się, Ja ciebie słyszę, twój trud nie pójdzie na marne, bo prosisz o jakieś dobro i dobro się stanie, ale będzie inne, niż sobie życzysz, bo gdyby było zgodne z twoim życzeniem, po prostu nie byłoby dobrem». Bóg pewnie nieraz patrzy na nas z litościwym pobłażaniem i mówi: «Proś, dziecko, proś, ale Ja nie dam ci tego, o co prosisz, bo gdybyś wiedział, o co prosisz, tobyś natychmiast zmienił zdanie».” (s. 110)

Co już masz?

Jakże często prosimy o takie rzeczy. Rzeczy, które wydają się nam dobrem, a czasem nawet sami, z perspektywy czasu, uświadamiamy sobie, że dobrze, że Bóg tych próśb nie spełnił. Jak często nie dostrzegamy tego, co już mamy, bo darmo żądamy i czekamy czegoś więcej.

„To straszne, że można się do takiego stanu doprowadzić: zagłodzę się na śmierć, bo nie ma krewetek. […]
Kiedy Pan Jezus ma rozmnożyć chleb, najpierw pyta:«a co macie do jedzenia?». Zdaj sobie sprawę, ile masz. Oczywiście w tym fragmencie Ewangelii chodzi o to, by ukazała się łaska i wszechmoc Boga, bo uczniowie mają niewspółmiernie mało w stosunku do potrzeb, jeżeli jednak będziemy powtarzali sobie to Jezusowe:«zobacz, co masz», to może się okazać, że mamy tyle, iż starczy i dla nas, i dla bliźniego w potrzebie.” (s. 179-180)

Wystawienie na próbę jako akt zaufania

Ale czasem Bóg nie daje nam czegoś wcale nie dlatego, że nie byłoby to dla nas dobre. Czasem odmawia nam czegoś, albo coś zsyła, po to, by nas wypróbować, by nas wzmocnić, by czegoś nas nauczyć. By udowodnić nam samym, że – możemy. Możemy mieć więcej, możemy sięgnąć wyżej, stać nas na więcej niż sobie wyobrażamy. Tak, czasem to, co odczuwamy jako karę, jest właśnie taką próbą.

„W pewnym sensie to, że On nas wystawia na próbę, jest z Jego strony aktem zaufania. Nie wystawia się na próbę ludzi, którzy na pewno na niej polegną. Trzeba być przekonanym, że jest szansa, choćby nikła, iż ten człowiek przejdzie ją zwycięsko, inaczej nie ma to sensu. […] Jeżeli Bóg wystawia nas na próbę, to doskonale wie, że możemy wygrać. Wygrać, czyli nie stracić duszy, nie stracić łaski, nie stracić wiary.” (s. 187-188)

I z tymi słowami was zostawię. Bo wiem, że – tak samo jak i ja – jesteście w stanie przebrnąć przez wasze próby i wyjść z nich zwycięsko. Bo skoro Bóg postawił cię w tej sytuacji – to znaczy, że możesz sobie z nią poradzić. To znaczy, że kiedy już przez nią przebrniesz – czeka cię jakieś wielkie dobro. W tym, albo dopiero w przyszłym życiu. Ale najpewniej jeszcze w tym.

Tylko nie czekaj biernie. Walcz. W końcu walczysz o siebie.

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki Paweł Krupa OP „Jutro ma na imię Bóg. O modlitwie bardzo osobiście”. Kraków 2015.