Deszcz

– I wtedy na ziemię spadł deszcz. – skończył opowiadać dziadzio.

– A co to był ten deszcz? – spytałam, choć słyszałam tę historię wiele razy.

– Deszcz to taka woda, która nagle wylewała się na ziemię z nieba.

– A co to jest woda?

– To takie coś, co się piło. – próbował wytłumaczyć dziadek. – Ale ja nigdy nie widziałem wody. Mój pradziadek opowiadał, że kiedy był małym chłopcem, ochrzczono go aż jedną kroplą wody. Używano jej wtedy tylko raz w życiu każdego, do chrztu. A ta historia, którą ci opowiedziałem, pochodzi sprzed miliardów lat.

Pożegnałam się z dziadkiem i ruszyłam do spalnika (to takie pomieszczenie, w którym wkłada się słońcoodporne skafandry). Nawet przez słońcoodporny skafander słońce straszliwie paliło. Właściwie postępowałam wbrew prawu, powinnam zaraz pod drzwiami wezwać słońcoodporny, klimatyzowany pojazd. Ale uwielbiałam czuć pod stopami twardy piasek zamiast uginającej się sprężyście podłogi. Wolałam nie myśleć, co by było, gdyby złapała mnie gwiazdycja (służby bezpieczeństwa, kontrolujące daną planetę). Idąc myślałam jak cudowny musiał być chrzest mojego praprapradziadka.

Chciałabym choć zobaczyć wodę, o dotknięciu nawet nie marzyłam. Podobno w muzeum na Plutonie, który nie był jeszcze tak gorący, zachowały się trzy krople najprawdziwszej wody. Ale mimo wszystko ani ja, ani dziadek nie chcieliśmy przeprowadzić się z Ziemi. Niewiele już osób na niej zostało. Razem było nas troje dzieci i pięcioro dorosłych, w tym jeden gwiazdycjant. Merkury i Wenus już spłonęły, Ziemia też była u kresu. Uczeni wyliczyli, że zostało jej jeszcze około pięciu lat życia. Dziadek powiedział, że niedługo mnie odeśle. Sam chciał zginąć wraz z Ziemią. W duchu postanowiłam, że także tak umrę. Nie chciałam odlatywać z Ziemi.

– Znów myślisz o wodzie? – wyrwał mnie z zamyślenia głos Moo. – Lepiej byś pomyślała, kiedy odlatujesz.

– Zostaję.

– Jutro wpakują twojego dziadka w kaftan bezpieczeństwa i odlatujemy stąd. Na Marsa, bo na następnych planetach nie ma już miejsca. Chodź, idziemy spać.

„Tak, odlecimy na Marsa, aby po paru latach uciekać także z niego. Przecież Słońce rozprzestrzenia swe gorąco coraz szybciej”, pomyślałam.

Położyliśmy się. Wyglądało na to, że Honni już śpi. Kiedy jednak Moo zasnęła, usłyszałam szept:

– Mari, śpisz?

– Nie – odszepnęłam. – Nie chcę stąd odlatywać.

– Ja też nie.

– Uciekamy? – zaproponowałam. – Mamy ostatnią szansę.

– Dobra.

Po cichu wstaliśmy. W tym budynku byliśmy tylko my, więc nie groziło nam, że ktoś nas usłyszy. Musieliśmy tylko uważać, żeby nie obudzić Moo.

Honni rozsądnie złapał trochę jedzenia i tromp (urządzenie na energię słoneczną, produkujące pastylki odżywcze). Potem ubraliśmy się w skafandry i po cichu wymknęliśmy się na powierzchnię planety. Szliśmy po gorącym piasku, który parzył, nawet przez skafander.

Minęło kilka dni, a my wciąż szliśmy. Przez pierwsze dwa widzieliśmy latające pojazdy, które nas szukały. Potem zniknęły.

„Ludzie odlecieli”, pomyśleliśmy.

Pewnego dnia, na horyzoncie, na żółtej przestrzeni piachu zobaczyliśmy coś ciemnego. Kiedy do tego doszliśmy, Honni zapytał:

– Co to jest?

– Nie wiem – odpowiedziałam.

Było to coś, co trochę przypominało drzwi. Zamiast guzika otwierającego miało jednak jakąś dziwną wypustkę. Była metalowa i bardzo gorąca. Zaczęliśmy dotykać tego czegoś, choć bardzo nas parzyło. W pewnym momencie poruszyło się to i w wąskiej ramie zobaczyliśmy coś dziwnego. Zaraz za drzwiami, na ziemi, leżał zielony dywan o długich włosach. Trochę dalej widniało niebieskie kółko, a za nim stały dziwne, brązowe słupy, zakończone jakby zieloną kulą.

Niepewnie przestąpiłam ramę i stanęłam na zielonym dywanie. Był miękki i zrobiony z dziwnego materiału. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Honni poszedł za mną. Jak w transie szliśmy naprzód. Szłam pierwsza. Kiedy doszłam do niebieskiego kółka, stanęłam. Dopiero teraz zauważyłam, że nie było ono idealnie okrągłe. Kucnęłam. Lekko dotknęłam go ręką, która zapadła się w głąb.

– To jakiś hologram – powiedziałam do Honniego. – Ręka mi wpadła.

Nagle zobaczyliśmy siedzącą trochę dalej dziewczynkę w towarzystwie kilku łaciatych, białobrązowych stworzeń.

– To chyba roboty – stwierdziłam. – Ciekawe do czego służą, są jakieś dziwne.

– Chodź, spytamy ją o to – zaproponował Honni.

Podeszliśmy do dziewczynki. Coś mi się nie zgadzało w jej wyglądzie, ale nie wiedziałam co. Nagle złapałam Honniego za rękę.

– Honni! Ona nie ma skafandra!

– To pewnie jest jakieś pomieszczenie…

– Bez śluzy? – spytałam z powątpiewaniem i obejrzałam się na drzwi.

Zniknęły. Byliśmy zdumieni, ale podeszliśmy do dziewczynki, zdjąwszy uprzednio skafandry. Nie widziała nas, gdyż siedziała na dywanie tyłem do nas.

– Hej! – zawołał Honni.

Dziewczynka odwróciła się gwałtownie.

– Kim jesteście? – spytała w języku, który, choć był mi obcy, był zrozumiały. Po chwili zrozumiałam, że to staroziemski, język, którego nauczył mnie dziadziuś. Honni uczył się wtedy razem ze mną i dlatego oboje zrozumieliśmy dziewczynkę. – Dziwnie jesteście ubrani.

– Gdzie jesteśmy? – spytałam w tym samym języku.

– Jak to gdzie? Blisko wioski Rawinek.

– Co to jest wioska? – spytałam.

Dziewczynka wytrzeszczyła na mnie oczy i nie odpowiedziała.

– Co to za roboty? – spytał Honni.

– Jakie roboty?

– No, te łaciate.

– To przecież krowy – dziewczynka patrzyła na nas niebotycznie zdumiona.

Jej zdumienie, a także nazwa robotów, nasunęły mi dziwną myśl.

– Jaka to planeta? – spytałam. – Ziemia?

– Oczywiście.

– A który rok?

– 2000.

Popatrzyliśmy z Honnim na siebie. Cofnęliśmy się w czasie o ponad pięć miliardów lat!

– Muszę tu sprowadzić dziadka! – zawołałam.

Tymczasem Honni wytłumaczył dziewczynce, że jesteśmy z przyszłości. Uwierzyła. Zaprowadziła nas do swojej mamy, która uznała, że jesteśmy trochę nienormalni, ale przyjęła nas do siebie. Byliśmy szczęśliwi i prędko nauczyliśmy się żyć w tym świecie. Po roku nikt nie poznałby po nas, że urodziliśmy się w innych czasach.

W tajemnicy przed Honnim wielokrotnie szukałam drzwi, aby sprowadzić tu dziadka. Nigdy ich jednak nie znalazłam. Ale wierzę, że dziadek nie odleciał i albo odnajdzie te drzwi, albo zginie, jak tego pragnął. Wraz z Ziemią.

U. Piechota – Wszystkie prawa zastrzeżone (All rights reserved). Tę bajkę napisałam dawno temu, w dzieciństwie.

Photo by Olya Adamovich on Pixabay

Im więcej ci Pan uczynił, tym głębsza Mu się cześć należy

“Im więcej ci Pan uczynił, tym głębsza Mu się cześć należy, i to właśnie ta zewnętrzna cześć, która musi być wyrazem twego wewnętrznego nastawienia. Dlatego módl się z najgłębszą pokorą, na kolanach, w prochu przed Panem i Bogiem Twoim.
A teraz w stosunku do bliźnich twoich. Chcę, byś im była jasnym promieniem, i słońcem dla tych, którzy z tobą żyć muszą, a nie chmurą gradową”.

słowa Jezusa, K. Kowalczewska “Mów Panie…”, s. 26

Photo by zhou on Pixabay

Naturo! Matko!

“Naturo! Matko! Oto w twoim łonie
wszechwiernym istność niech moja zatonie;
w twojej potędze, pod twoim ogromem,
niech się ma dusza uczuje atomem,
cząstką tych szumów, które w drzewach szumią,
cząstką tej fali, która w rzece płynie,
cząstką tych głosów, co się w grotach tłumią,
cząstką gry słońca na górskiej dolinie…”.

K. Przerwa-Tetmajer “Na szczycie” (fragment)

Zło dopełnia już miary

“Zło dopełnia już miary… Trwogi zimne dreszcze
Przenikają do szpiku kości ludzkość całą…
Pod ziemią słychać grzmoty wulkanów złowieszcze,
Ziemia drży, niebo chmur się zakrywa nawałą…

Cicho… Słońce się zniża ponure i krwawe –
Dziwnie złowrogi zachód – noc wieku nastanie…
Kto wie? Może wyrzuci w tę noc wulkan lawę
I ziemię całą skryje w lawy oceanie?”.

K. Przerwa-Tetmajer “W Nowy Rok”

O, gdy te nasze skarby, co były w ukryciu…

“O, gdy te nasze skarby, co były w ukryciu
Leżą tak rozpostarte przed Ojca oczyma,
Niechaj złote godziny pomnożą się w życiu,
Śmiałej jego muzyki niech nikt nie zatrzyma.

Gdy czyny w świetle mogą piękno swe ukazać,
Niechaj cieszą jak struna, co serce porusza
Nasze dusze gotowe, by cierpieć i śpiewać
W blasku słońca, co ziemię po deszczu osusza”.

L. M. Accolt “Małe kobietki”