Spis treści
Trafiłam na tę książkę zupełnie przypadkiem. Przejrzałam, kupiłam i… nieprzeczytaną odłożyłam na półkę, gdzie przeleżała pewnie z pół roku. Aż wreszcie na nowo wpadła mi w łapki.
Książka, jak wskazuje tytuł, mówi o modlitwie. Ale nie o „odklepywaniu paciorków”. O modlitwie prawdziwej, takiej, która jest relacją, rozmową z Bogiem. I jednocześnie – o życiu, które samo w sobie jest modlitwą.
Bóg jest inny niż myślisz
Bóg naszych modlitw nie potrzebuje – to my ich potrzebujemy. Na tę myśl natknęłam się już wielokrotnie wcześniej, ale dopiero podczas czytania tej książki przemówiła do mnie naprawdę. Zobaczyłam to, co przeczuwałam już od dawna. Że Bóg jest Kimś więcej niż to, czego się nas uczy w kościele czy na religii. Jest Kimś nie tylko niewyobrażalnie większym od człowieka, ale i niewyobrażalnie innym. Tak innym, że Jego wola może być dla nas całkiem niezrozumiała. On nie chce zła, ale czasem poprzez to zło nas prowadzi – do większego dobra. Tak jak było z Jezusem na Krzyżu.
„[…] kiedy przystępuję do Niego, muszę mieć w sobie zgodę, że to On wyznacza zasady, że On jest, który Jest. Mogę mieć kapitalny pomysł na Pana Boga, ale On jest, jaki Jest, zupełnie niezależny od moich oczekiwań, i ja nie mam wpływu na to, jaki On jest. To samo zresztą dotyczy relacji z drugim człowiekiem. Najlepsza postawa wobec Boga i drugiego człowieka to pokora – ja muszę się pokornie zgodzić na to, że ten człowiek i ten Bóg są inni niż moje o nich widzimisię. Inaczej nie spotkam się z nimi, inaczej spotkam się albo z samym sobą, albo z jakimś moim wyobrażeniem, ale to nie będzie Bóg czy mój bliźni” (s. 89-90)
Powyższy fragment jest jednym z tych, które najbardziej mnie poruszyły. Także dlatego, że całkiem niedawno sama złapałam się na dorabianiu sobie wyobrażeń do człowieka. Próbowałam ustawiać innych pod swoje dyktando i frustrowałam się, że to nie działa. Co więcej – nie działało nawet wówczas, kiedy te osoby faktycznie robiły to, o co je prosiłam. Chciałam, żeby było tak, jak ja chcę. Myślałam o samej sobie, o tym, żeby mnie było wygodnie, a zupełnie zapomniałam o tym, że wygodnie musi być również drugiemu człowiekowi. I w ten sposób, zamiast poznawać drugiego człowieka, zamiast uczyć się tego, jaki jest i na tej podstawie decydować, czy chcę się z nim przyjaźnić, budować jakąś relację, wplątywałam się w setki wyobrażeń i oczekiwań. A potem się zawodziłam, bo okazywało się, że jest inaczej niż chciałam.
…i człowiek też
Zabrakło mi pokory. Zabrakło mi ciekawości drugiego człowieka, zabrakło mi cierpliwości, by tego człowieka poznać. Bo przecież prościej było założyć, że jest taki czy owaki, i potem wciskać go na siłę w moje ramki, frustrując się, że nie zawsze chce się w nie zmieścić. Jak często robicie to samo? Jak często oczekujecie, że druga osoba będzie działała tak, jak chcecie, bo przecież to oczywiste, że tak trzeba zareagować? Bo przecież on czy ona „powinni wiedzieć”?
Przyjąć drugiego człowieka takim, jaki jest, jest trudno. Tym trudniej, im jest nam bliższy. Bo im jest bliższy, tym więcej mamy wyobrażeń na jego temat, ale również na temat roli, którą w naszym życiu gra (męża, matki, przyjaciela). Wyobrażenia budujemy sobie na podstawie stereotypów, na podstawie relacji, w których przez całe nasze życie byliśmy, wreszcie na podstawie tego, co o danej osobie wiemy. Tylko często zapominamy, że każdy z nas się zmienia. Że może nie jest już tą osobą, którą był kiedyś. A my może nie mieliśmy czasu albo okazji, żeby przyjrzeć mu się na nowo, z nową ciekawością. Żeby dać mu szansę być sobą – takim, jaki w danym momencie jest.
Nic nie jest oczywiste
Czasem budujemy nasze wyobrażenia na czym innym. Na nas samych i na naszych marzeniach i chęciach. Zakładamy, że druga osoba jest w jakiś sposób taka jak my, że powinna podobnie czuć, podobnie rozumować, podobnie reagować. Że powinna znać nasze pragnienia i potrzeby, nawet jeśli ich nie wypowiemy, bo przecież są oczywiste. Tymczasem nawet jeśli ktoś jest nam bardzo bliski, przecież może być przy tym zupełnie inny niż my. Może nigdy nie wpaść na to, że nasze potrzeby czy oczekiwania są takie, a nie inne. A nawet kiedy je wypowiemy, może po prostu nie chcieć ich spełniać. Ma do tego prawo. Jest wolny. A cudza wolność, choć w jakiś sposób piękna, jest też troszeczkę przerażająca. Bo ten ważny dla nas człowiek może przecież odejść…
Wolność po szpaczemu
Kilka lat temu znalazłam na podwórku ptaszka. To był młodziutki szpak, pisklak. Miał gruby, przezroczysty brzuszek, czerwony nieopierzony kuperek i uszkodzoną łapkę. Jego rodzice uznali, że jest niepełnowartościowy. A może po prostu wypadł z gniazda. W każdym razie – został.
Nadałam mu imię Skirli, bo wydawał odgłosy, które brzmiały dla mnie jak skirlenie. Ptaszek szybko zrobił się bezczelny. Rozdziawiał dziobek i żądał, żeby go nakarmić. Coraz częściej wychodził z prowizorycznego gniazda w koszyczku. Uczyłyśmy go latać i polować na muchy. Był pojętnym uczniem. Myślałam, że zostanie z nami na zawsze, że będzie latał swobodnie, przylatywał na wołanie i siadał na ręku.
Mały cwaniaczek nawet z psem i kotem się dogadał (wtedy nie miałam jeszcze teriera… z terierem to by nie przeszło). Czuł się z nami bezpiecznie, ufał nam.
Koszta wolności
A potem wydarzył się wypadek. Skirli ćwiczył latanie i uznał, że na razie nie ma ochoty wracać. Usiadł sobie na drzewie i siedział. Więc zostawiłyśmy go tam. Wiedziałyśmy, że wróci. Niestety, na naszym podwórku żyły też inne ptaki. Nie wiemy, co go dopadło, ale prawdopodobnie była to dzierzba. Usłyszałyśmy jego krzyk i to uratowało mu życie. Ale został kaleką. Stracił oko i miał okropnie poharatany dziób. Skończyły się loty i polowania. Zamiast luzem, jak wcześniej, zaczęłyśmy go trzymać w prowizorycznej klatce, żeby nikt nie zrobił mu krzywdy. Karmiłyśmy go, wkładając mu do dziobka jedzenie, tak jak wcześniej, kiedy był jeszcze malutki.
Stopniowo wydobrzał, chociaż jego łepek na zawsze miał już nosić ślady wypadku i być może nie widział już na to jedno, podziobane oko.
Koszta braku zaufania
Trzymałyśmy go w zamknięciu. Teraz przerażała nas jego wolność. Bo przecież sobie nie poradzi, z tym uszkodzonym dziobem, z niedowidzącym okiem… Aż pewnego dnia Skirli uciekł. Poleciał na drzewo i nie chciał już do nas wrócić. Wybrał wolność. Miał prawo. Prawo, którego mu odmawiałyśmy, bojąc się o jego bezpieczeństwo. Może gdybyśmy go nie więziły, gdybyśmy zaufały mu, że sobie poradzi – wracałby do nas. A tak – nie wrócił już nigdy. Chcę wierzyć, że przeżył. Że przyłączył się do jakiegoś szpaczego stada i przeżył szczęśliwie swoje krótkie, szpacze życie.
Nie moja, lecz Twoja wola…
Tak samo jest z relacjami z ludźmi. Jeśli za bardzo staramy się podporządkować sobie kogoś, ustawić go zgodnie z naszymi oczekiwaniami czy lękami – to ta osoba w końcu nie wytrzyma i odejdzie. A Bóg?… Bóg nie odchodzi. Ale nie dowiemy się, Kim jest naprawdę, dopóki nie pozwolimy Mu działać w naszym życiu. Dopóki nie zaczniemy się modlić jak Jezus w Ogrójcu: „Jeśli to możliwe, oszczędź mi tego bólu, jeśli to możliwe, daj mi to, czego pragnę. Ale nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie„. Bo nie zawsze to, czego chcemy, jest dla nas dobre…
„Wydaje mi się, że kiedy w takiej sytuacji docierają do Niego moje modlitwy, On odpowiada takimi lub podobnymi słowy: «Nie martw się, Ja ciebie słyszę, twój trud nie pójdzie na marne, bo prosisz o jakieś dobro i dobro się stanie, ale będzie inne, niż sobie życzysz, bo gdyby było zgodne z twoim życzeniem, po prostu nie byłoby dobrem». Bóg pewnie nieraz patrzy na nas z litościwym pobłażaniem i mówi: «Proś, dziecko, proś, ale Ja nie dam ci tego, o co prosisz, bo gdybyś wiedział, o co prosisz, tobyś natychmiast zmienił zdanie».” (s. 110)
Co już masz?
Jakże często prosimy o takie rzeczy. Rzeczy, które wydają się nam dobrem, a czasem nawet sami, z perspektywy czasu, uświadamiamy sobie, że dobrze, że Bóg tych próśb nie spełnił. Jak często nie dostrzegamy tego, co już mamy, bo darmo żądamy i czekamy czegoś więcej.
„To straszne, że można się do takiego stanu doprowadzić: zagłodzę się na śmierć, bo nie ma krewetek. […]
Kiedy Pan Jezus ma rozmnożyć chleb, najpierw pyta:«a co macie do jedzenia?». Zdaj sobie sprawę, ile masz. Oczywiście w tym fragmencie Ewangelii chodzi o to, by ukazała się łaska i wszechmoc Boga, bo uczniowie mają niewspółmiernie mało w stosunku do potrzeb, jeżeli jednak będziemy powtarzali sobie to Jezusowe:«zobacz, co masz», to może się okazać, że mamy tyle, iż starczy i dla nas, i dla bliźniego w potrzebie.” (s. 179-180)
Wystawienie na próbę jako akt zaufania
Ale czasem Bóg nie daje nam czegoś wcale nie dlatego, że nie byłoby to dla nas dobre. Czasem odmawia nam czegoś, albo coś zsyła, po to, by nas wypróbować, by nas wzmocnić, by czegoś nas nauczyć. By udowodnić nam samym, że – możemy. Możemy mieć więcej, możemy sięgnąć wyżej, stać nas na więcej niż sobie wyobrażamy. Tak, czasem to, co odczuwamy jako karę, jest właśnie taką próbą.
„W pewnym sensie to, że On nas wystawia na próbę, jest z Jego strony aktem zaufania. Nie wystawia się na próbę ludzi, którzy na pewno na niej polegną. Trzeba być przekonanym, że jest szansa, choćby nikła, iż ten człowiek przejdzie ją zwycięsko, inaczej nie ma to sensu. […] Jeżeli Bóg wystawia nas na próbę, to doskonale wie, że możemy wygrać. Wygrać, czyli nie stracić duszy, nie stracić łaski, nie stracić wiary.” (s. 187-188)
I z tymi słowami was zostawię. Bo wiem, że – tak samo jak i ja – jesteście w stanie przebrnąć przez wasze próby i wyjść z nich zwycięsko. Bo skoro Bóg postawił cię w tej sytuacji – to znaczy, że możesz sobie z nią poradzić. To znaczy, że kiedy już przez nią przebrniesz – czeka cię jakieś wielkie dobro. W tym, albo dopiero w przyszłym życiu. Ale najpewniej jeszcze w tym.
Tylko nie czekaj biernie. Walcz. W końcu walczysz o siebie.
Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki Paweł Krupa OP „Jutro ma na imię Bóg. O modlitwie bardzo osobiście”. Kraków 2015.
Dorota
4 grudnia 2020 w 19:33Weszłam przypadkiem na Twoją stronę. Bardzo ciekawy komentarz. Również uświadomiłam sobie niedawno, jak ważna jest – wdzięczność…